Reklama

Mateusz Bąk: Czasem trzeba dostać kilka kopów w dupę

redakcja

Autor:redakcja

18 stycznia 2014, 11:41 • 19 min czytania 0 komentarzy

Tych sytuacji było tyle… Liniowy biegał obok naszych kibiców, to ściągnęli mu gacie. Po którymś awansie, gdy wygraliśmy mecz o awans do V lub IV ligi, jechaliśmy swoimi samochodami 40 km/h, a za nami sznur ze stu samochodów z kibicami i szalikami. Potem impreza na Starym Mieście… Byliśmy lokalnymi bohaterami, bo walczyliśmy, by Lechia wróciła na salony. Szkoda tylko, że z większością chłopaków urwał się kontakt. Wielu wyjechało za lepszym jutrem do Anglii – opowiada w obszernym wywiadzie Mateusz Bąk, bramkarz Lechii Gdańsk, z którym spotkaliśmy się podczas zgrupowania Lechii w Grodzisku Wielkopolskim.

Mateusz Bąk: Czasem trzeba dostać kilka kopów w dupę

Lechia wkracza w nową erę?
Od dwóch-trzech tygodni zamieszanie wokół klubu jest duże. Może nie czytamy z chłopakami na komórkach i iPadach wszystkich wiadomości, jakie się pojawiają, ale sytuacja jest interesująca. Pojawiają się informacje, że Lechia ma wejść na jeszcze wyższą półkę finansową, co powinno się przełożyć na lepszych piłkarzy i wyższe miejsce w tabeli. Czas pokaże, ciężko spekulować. Nie jesteśmy też od komentowania takich spraw.

Nie obawiacie się o swoje pozycje, jeśli trafią do Gdańska lepsi piłkarze?
Szczerze? Oczywiście, że pojawiają się różne żarty. Na przykład, że obóz w Grodzisku ma druga drużyna, a pierwsza trenuje w Turcji. Na ironię i sarkazm zawsze znajdzie się w piłce miejsce, ale wiesz… Polska liga jest specyficzna i czasami nazwiska nie grają. Wielu zawodników z dobrym CV miało tu ciężko, więc ci, którzy mają ważne kontrakty, na pewno nie oddadzą miejsca za darmo. Ale jeżeli dzięki nowym graczom mamy podnieść poziom zespołu, to czemu nie?

A ciebie to osobiście nie niepokoi? W końcu wskoczyłeś na właściwe tory w karierze, bo dwa-trzy lata temu – sam wypowiadałeś się też w takim tonie – wydawało się, że znalazłeś się na zakręcie, z którego ciężko będzie wrócić.
Trzeba mieć trochę szczęścia, a ja – wracając do Gdańska – je miałem. Nie oszukujmy się. Wyciągnięto do mnie rękę, trener Probierz zadzwonił, bym przyjechał pokazać się na półtora tygodnia w Gniewinie, wyszło w miarę dobrze, podpisałem roczną umowę, ale później na swoją pozycję zapracowałem sam. Wspomniałeś o tych starych czasach… U mnie jest taka sinusoida, ale takie rzeczy nie dotyczą tylko największych, jak Jordan, Woods czy Schumacher. Ale jeśli ktoś po chudych latach potrafi wrócić na dobry poziom, to już świadczy o jego ambicji i walce. Często po takim gongu człowiek się nie podnosi.

Co dla ciebie było takim gongiem? Maritimo, Płock, a może Bułgaria?
Największym było zesłanie do rezerw Lechii przy poprzednim kontrakcie. Latem, po powrocie z Maritimo, zostałem tam przesunięty z Karolem Piątkiem, Maćkiem Rogalskim i Arkadiuszem Mysoną. Biegaliśmy po plaży, trenowaliśmy latem o dwunastej na sztucznym boisku przy trzydziestu stopniach z indywidualnym trenerem. Stworzono nam mały „klub Kokosa”, a ja miałem przy tym pecha, bo na dwa dni przed końcem okna transferowego pojechałem do Kielc, gdzie miałem zastąpić Radka Cierzniaka, który miał odejść do Watfordu. Nie udało mu się, a dla mnie zabrakło wolnego etatu. Zostałbym ja i Zbyszek Małkowski.

Reklama

Czyli pewny plac dla ciebie.
Musiałem przezimować tę jesień, a kiedy człowiek wypadnie z tej karuzeli i ktoś się do niego nie uśmiechnie, to jest naprawdę ciężko. Pojechałem jeszcze na testy do Cracovii, ale tam – nie wnikając w szczegóły – mieli jakiś układ, i do Chorzowa, gdzie umowę podpisał jednak Michal Pesković. Ostatecznie wylądowałem w Płocku, zagrałem trzy-cztery mecze, naderwałem mięsień pośladkowy średni, wskoczył za mnie Krzysztof Kamiński, obecny bramkarz Ruchu i grał na tyle dobrze, że jak wróciłem po kilku tygodniach, to awans do I ligi zrobiliśmy ze mną na ławce. Wtedy uśmiechnął się do mnie Robert Mioduszewski, zapraszając mnie do Podbeskidzia i w końcu zaczął się dobry okres. Po dwóch meczach wskoczyłem do bramki, graliśmy dobrze, pierwsze dwa mecze na zero, miałem pewne miejsce, ale znów uraz, naderwany mięsień czworogłowy i do bramki wrócił Rysiek Zajac. A wiesz, jak jest z bramkarzami… Zawodnik z pola zagra słaby mecz, to zostanie zmieniony, ale za tydzień dostanie dwadzieścia minut, strzeli gola i wróci. A bramkarz? Jak siedzi, to czeka.

Jeszcze gorzej, kiedy ciągle musi jeździć na testy. Kiepski przekaz idzie w świat, gdy piłkarz oblewa testy w Koronie, Cracovii i Ruchu. Nikt nie musi zwracać uwagi na przyczyny.
Oczywiście, nie jest to dobry PR. Do tego dochodzi cała otoczka, dlaczego nie wyszło, ale do mediów trafia sucha informacja: człowiek jest na testach, a potwierdzenia, że podpisał umowę, brakuje. Po dwóch-trzech takich newsach można sobie pomyśleć: „ale po co?“. Po awansie do Podbeskidzia jeszcze sam zadzwoniłem do Mioduszewskiego zapytać, czy nie potrzebują bramkarza, ale po trzech tygodniach oddzwonił i mówi: „Bączuś, przyjedź, zobaczymy, co potrafisz. Wypadłeś z karuzeli, ale cię rozumiem. Można wypaść, można wrócić. Dzięki niemu ta forma wróciła.

A te dwa zagraniczne wojaże były czasem straconym?
Do Bułgarii na pewno. Pod względem sportowym, finansowym…

Faktycznie zostały długi?
Do dziś odbija się to czkawką. Jak wyjechałem w lutym, to nie zobaczyłem monety ani banknotu do 10. sierpnia, kiedy wpadła wypłata od Lechii. Nie mieliśmy w Etyrze zarobić wielkich pieniędzy. Jechałem tam pograć, bo to zawsze ekstraklasa, ale oszukali nas na umowach. Oczywiście, to nasz błąd, że podpisywaliśmy kontrakty w cyrylicy, ale w podstawówce i liceum miałem trochę rosyjskiego, przejrzałem pierwsze strony, warunki umowy i wszystko się zgadzało. Potem doszły obowiązki klubu, zawodnika, a po trzech tygodniach okazało się, że kontrakty wszystkich 20 nowych zawodników Etyru są na wysokość 990 lewa, czyli 2 tysiące złotych. Nie wiem, jak to zrobili. Może włożyli jakieś kartki? Jeśli 20 chłopaków dało się na to nabrać, to… Czuliśmy się jak w więzieniu bez krat. Na trzy tygodnie przed naszą ucieczką do Polski jeszcze trener – za przeproszeniem – spierdolił z asystentami, brakowało zastępcy, zostaliśmy sami, a Jordan Leczkow, były reprezentant Bułgarii i właściciel kompleksu, w którym mieszkaliśmy, wypuszczał na boisko wielkiego bernardyna, więc nawet sami nie mieliśmy gdzie trenować.

(Śmiech).
Nie uregulowano płatności za hotel ani za boiska. A to wszystko przypadało jeszcze na okres Wielkanocny, przełom kwietnia i maja, gdy zaczęliśmy kontaktować z bułgarskim odpowiednikiem Polskiego Związku Piłkarzy. Dostaliśmy numer do takiej dziewczyny dzięki chłopakom z polskiego związku, ale przez dwa-trzy tygodnie, dopóki nie minęły święta, nic nie można było zrobić. Wszyscy właściciele klubu spieprzyli do Turcji i nikt nie mógł dać nam pieczątki, że możemy wyjechać. Nie było nikogo! A wiesz, każdy bał się jechać do domu na własną rękę, bo słyszeliśmy od Bułgarów, że kilku chłopaków wykiwali i załatwili im dyskwalifikacje. Gdyby człowiek pojechał do Polski, po czym dowiedział się, że został zdyskwalifikowany na pół roku… Siedzieliśmy w tym hotelu, czekaliśmy, czekaliśmy, moja Paulina pojechała już do Warszawy, a ja siedzę ze swoim buldogiem francuskim na bułgarskim wypiździewie… W końcu się udało dzięki Polskiemu Związkowi Piłkarzy i bułgarskiemu odpowiednikowi. Pojechaliśmy ze Sławkiem Cienciałą i Nenadem Filipoviciem do Sofii, gdzie przy pomocy pani notariusz podpisaliśmy pełnomocnictwa, że możemy wracać. I wyobraź sobie… Pięć miesięcy bez pieniędzy, a trzeba jeść i kredyty płacić. Dlatego mówię, że odbija się czkawką do dziś.

Po co ty tam w ogóle jechałeś? Naprawdę liczyłeś, że czeka cię tam normalna piłka?
Szczerze? Nie liczyłem na nic. Był 15. lutego, lada moment ruszała Ekstraklasa, a ja – po rozwiązaniu umowy z Podbeskidziem – byłem miesiąc bez klubu. Podejmowałem jakieś próby z Koroną, gdy Szlakotin miał kontuzję, ale nic konkretnego nie wyszło i z pomysłem wyjazdu do Bułgarii zadzwonił Sławek Cienciała. Do dziś się śmieję, że wpieprzył mnie w gówno. Ale to w ramach żartów, bez urazy. Mariusz Sacha pojechał do Etyru na testy, zrezygnowali z niego, załamał się, że nie znajdzie klubu, a wylądował w Polonii Bytom, czyli – można powiedzieć – lepszym klubie niż my. Powtarzam: nie spodziewałem się niczego. Zadzwonił trener z Bułgarii, warunki finansowe ustaliliśmy w pięć minut, bo nie chodziło o wielkie pieniądze, tylko o czynny trening, przetrwanie przez pół roku, pomoc Etyrowi w utrzymaniu, a od lata szukanie nowego klubu. Rozwinęło się dramatycznie, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W czerwcu podpisałem umowę z Lechią.

Reklama

Jakiekolwiek pozytywy z Bułgarii ci zostały?
Po dłuższym zastanowieniu… Powiem ci, że chyba nie. Długi, czyli życie za swoje przez pięć-sześć miesięcy, kilka meczów, gdy byliśmy już kompletnie rozklepani i przegrywaliśmy 0:6 z CSKA Sofia. Nawet nie pojechaliśmy z narzeczoną do Burgas ani Nessebaru, więc nic nie zwiedziliśmy. Pozytyw? Doświadczenie. Czasem trzeba dostać kilka kopów w dupę, żeby podchodzić do życia z większym dystansem.

Maritimo też było kopem w dupę? Warunki diametralnie inne, ale zupełnie nie grałeś.
Maritimo to była dobra rzecz. Pojechałem tam na wypożyczenie… Widzę, że się rozgaduję i będą długie akapity.

Śmiało.
Pojechałem do lepszej ligi, lepszych piłkarzy i po prostu okazałem się słabszy. Mieli dwóch dobrych bramkarzy – Marcelo Boecka i Pecanhę. Ten pierwszy cały czas jest na ławce w Sportingu Lizbona, a drugi regularnie gra w Rumunii i w zeszłym sezonie albo jeszcze poprzednim wybrali go najlepszym bramkarzem ligi. Konkretni goście. Ale zabrakło też szczęścia. Przyleciałem do Portugalii po ciężkim okresie przygotowawczym, chwilę zajęło mi łapanie świeżości, w marcu wskoczyłem na ławkę… Może gdyby były jakieś kontuzje i kartki, to udałoby mi się zagrać jakieś super spotkanie i wszystko by się odwróciło? Ale mówię szczerze – zabrakło też umiejętności. Przede wszystkim gry nogami.

Opowiadałeś wtedy, że to cię najbardziej uderzyło na treningach.
Jak się nazywał ten bramkarz z ligi portugalskiej, który trafił do Arki?

Marcelo Moretto.
Właśnie. Może w Polsce nie bronił zbyt dobrze, ale jeśli ktoś się zna na futbolu i włączyłby sobie Canal+, to zobaczyłby, że gość na 60-70 metrów kopał w punkt. I to takie mocne, cięte piłki… U nas do niedawna trenerzy zwracali uwagę dzieciakom, by przekopywali za połowę, a tam bramkarz był pierwszym rozgrywającym. Dlatego Bartek Ślusarski poradził sobie w Portugalii – jeśli masz dobrą zastawkę i dostaniesz taką piłę od bramkarza, to sklejasz do ziemi i jedziesz. Tu była największa różnica. Ale nie chcę chwalić tylko bramkarzy… Baba poszedł do Sevilli, a dziś gra w Levante, Kleber i Djalma poszli do Porto… Claudio Pitbull bardziej był już nastawiony na balowanie, ale też przez pięć lat pozostawał na kontrakcie z Porto, skąd go wypożyczali w różne miejsca. Pięciu-sześciu, licząc z bramkarzami, poszło do naprawdę niezłych lig. Za moich czasów zajęliśmy czwarte-piąte miejsce, awansowaliśmy do Pucharu UEFA… Może gdybym trafił do jedenastej drużyny, to może bym sobie poradził i tak długo tam siedział, jak Paweł Kieszek?

Kieszek ostatnio zwrócił uwagę, że liga portugalska jest u nas mocno niedoceniana.
Top się u nich nie zmienia, ale w tej lidze ogólnie jest bardzo wielu zaawansowanych technicznie piłkarzy. Szybkie granie najlepszymi piłkami Adidasa, które – zorientowani potwierdzą – są naprawdę szybkie, walą z każdej pozycji z 30-35 metrów… Skoro Kieszek regularnie tam występuje, to znaczy, że musiał opanować grę nogami na wysokim poziomie, prezentuje równy, wysoki poziom i chapeau bas przed nim. Same statystyki najlepiej o nim świadczą.

Nie chciałeś zostać dłużej w Maritimo?
Był taki temat. Tydzień po powrocie do Polski dostałem telefon od menedżera, że Marcelo lub Pecanha ma odejść do Sportingu Braga i chcą mnie z powrotem. Ostatecznie jednak nikt wtedy nie odszedł i nie miałem po co wracać do Portugalii. Powiem szczerze, lubię taki śródziemnomorski klimat, a nie podoba mi się nasza polska mentalność, zawiść, szarość i smutek ludzi na ulicach. To się przekłada na trening i całą piłkę. W Portugalii ludzie też mają swoje problemy ekonomiczne, ale jakoś znajdują sposób, by sobie z tym poradzić. Można zrobić przerwę w pracy i wyskoczyć na kawkę… Energia codziennego życia. Ale tematu powrotu nie było… Wróciłem do Lechii i dowiedziałem się, że jestem niepotrzebny.

Dostawałeś wcześniej jakieś sygnały, że może tak się zdarzyć?
Miałem jasny przekaz od ówczesnego trenera, że nawet jeśli wrócę z Portugalii na tarczy, to i tak fajnie, bo będę miał większe doświadczenie. Dostałem jednak zupełnie inną informację. Przez kilka dni próbowałem to przełknąć, ale byłem pewny siebie i miałem przekonanie, że nie będzie problemu ze znalezieniem klubu. Okazało się inaczej. Może to dobrze, że człowiek dostał patelnią w łeb. Ale nie chcę już nawet tego wspominać. Kilka razy spotkałem się z trenerem Kafarskim, podaliśmy sobie rękę… Tak musiało być. Nikt nie ma do nikogo żalu. Wróciłem do Lechii i jestem szczęśliwy.

Jak wróciłeś z Podbeskidziem do Gdańska, ze sto razy powiedziałeś w pomeczowej rozmówce, że cieszysz się z powrotu.
Pamiętam. Pamiętam też, że kiedy podpisałem umowę z Płockiem, zadzwonił do mnie rzecznik Lechii, Błażej Słowikowski, by przeprowadzić krótki wywiad dla oficjalnej strony. Powiedziałem wtedy, że daję sobie rok na powrót do Lechii i grę na PGE Arenie. Wróciłem najpierw z Podbeskidziem, a potem już po właściwej stronie.

Jesteś legendą Lechii?
Nie. Legendami Lechii są Zdzisiu Puszkarz, Roman Korynt lub Jurek Jastrzębowski.

Ale historię filmową w tej Lechii masz.
Krótkometrażową, w sam raz do Cartoon Network (śmiech). Mam jeszcze tyle ambicji oraz chęci walki o miejsce i nowe kontrakty… Mam 31 lat, widzę przed sobą 5-6 lat grania i chciałbym zakończyć karierę w Lechii. Wiem, że nikt mi tego za darmo nie da, ale jeżeli skończę tę przygodę w wieku 36 lat i będę miał za sobą 15 sezonów Lechii na poziomie seniorskim, to będzie można powiedzieć, że zaznaczyłem się w jej historii. A „Jestem legendąâ€œ to był taki fajny film z Willem Smithem, gdzie walczyli z wampirami.

Nie ma wielu piłkarzy w Polsce, którzy z klubem drogę z samego dna aż na samą górę.
Fajną postacią był Jarosław Kaszowski w Gliwicach albo Krzysiek Kotorowski. Wielu zawodników podkładano mu pod nogi, a on cały czas walczy i zalicza kolejne występy. Ja się po prostu cieszę z tej swojej drogi.

Czego cię nauczyła?
Ostatnio wspomniałem w rozmowie z „Przeglądem” o tacie, który zmarł, gdy miałem 9 lat, głupich decyzjach, nieodpowiednich słowach i mojej gorącej głowie. Nie miałem przygotowania mentalnego. Wracając do domu, nie miałem, z kim porozmawiać. Od wielu lat mam dobry kontakt z bratem, ale – choć jest ode mnie mądrzejszy – nie zna tak dobrze charakterystyki piłkarzy. Nie wiedziałem, kogo zapytać, jak się zachowywać, a czego unikać. Nie wiem, jak jest za granicą, ale może właśnie brakuje u nas takiego podejścia psychologicznego i socjologicznego, jak w młodym wieku funkcjonować w grupie, gdy zarabia się większe pieniądze.

Ty wielkich pieniędzy wtedy nie miałeś.
Oczywiście, możemy poruszać górnolotne kwestie, ale… bądźmy szczerzy. Mateusz chciał mieć telefon, swój samochód i jeansy. Mama po śmierci ojca potrzebowała 2-3 lat, by sobie poradzić. Zaczęła ciężko pracować od 8. do 20. i do dziś jesteśmy jej za to wdzięczni, ale nie było jej stać, żeby kiedykolwiek rzucić nam 20-30 złotych na wyjście z dziewczyną do kina. Jasne, starała się, jak mogła, dużo nam dała, ale warunki były, jakie były. W wieku 18-19 lat zacząłem studiować dziennie na AWF, jeszcze bez indywidualnego toku. Lechia była w V lidze i miała umowę partnerską z Pocztą Polską. Jechało się rano o piątej na 4 godziny porozrzucać paczki, potem 5-6 godzin na studiach, następnie na chwilę do domu i na koniec 2-3 razy w tygodniu nocka. Wszystko się zbierało. 500 złotych z poczty, 400 złotych renty po tacie, 500 z klubu, 400 za cieciowanie w firmie ochroniarskiej. Do kupy było 2 tysiące, więc mogłem sobie pozwolić na Forda Fiestę w ratach, komórkę i bardziej samodzielne funkcjonowanie.

Mówisz, że „Mateusz chciał komórkę i samochód“, ale pracując w takim trybie, człowiek uczy się jednak szacunku do pieniędzy.
Mam szacunek do pieniędzy i lubie ję wydawać.

Ale możesz mieć do nich większy szacunek, niż 18-latek, który dostaje 20 koła na start.
To prawda, wiem, że trzeba na nie zapracować i… Prosta sprawa – nie chodzę do kasyna. Byłem tam z dwa razy w życiu, straciłem 100 złotych i przestałem. Wolę zaprosić znajomych do domu i wydać za dużą sumę dla przeciętnego człowieka na wspólne biesiadowanie. To są przyjaźnie, które kultywuję poza piłką. Lepiej postępować tak, niż przepierdalać po 10 tysięcy w kasynie.

Na własne oczy widziałeś parę takich upadków.
Może i tak… Smutne historie. Ale każdy jest mądry z zewnątrz. Takim ludziom trzeba pomagać.

Zgadzasz się z Radosławem Osuchem i Grześkiem Królem, że to bardzo duży problem w polskiej piłce, o którym bardzo mało się mówi?
Nie wiem do końca, jak jest teraz, bo w dobie internetu każdy jest o wiele bardziej rozpoznawalny. Gdyby od nas kilka osób pojawiło się w kasynie, zaraz pisałoby się o tym na forach. W naszej szatni takiego problemu nie ma, sam w bliskim otoczeniu nie mam takich znajomych, ale ogólnie taki problem jest, tu się zgadzam. Trzeba myśleć, żeby tym dzieciakom pomagać. Nikt jednak nie zrobi nic na siłę. Wiem, że Grzesiu Król miał w planie jakieś wykłady… Fajny, pocieszny chłopak, któremu uśmiech z twarzy nigdy nie schodzi, a w takiej roli na pewno mógłby się spełnić. Błędy młodości. Sam byłem kiedyś młody, krnąbrny i głupi. Może nie byłem rozrabiaką, ale trzymałem się na siłę własnego zdania, co może i jest dobre, ale niekoniecznie w polskiej piłce. Spokorniałem. Nauczyłem się, że niektóre rzeczy lepiej dla własnego dobra przemilczeć. Grzesiu Szamotulski, mój serdeczny kolega, jest tego dobrym przykładem (śmiech).

Czytałeś?
Czytałem, tylko żałuję, bo postanowiłem sobie, że najpierw przyjadę do Grześka po osobistą dedykację, a dopiero ją przeczytam, ale nie wytrzymałem i pożyczyłem na obozie od Krzyśka Bąka. Jestem w pokoju z Pawłem Buzałą, on już spał, a ja przy nocnej lampce kończyłem książkę i przy jednej z historii tak się zacząłem śmiać, że nie mogłem się powstrzymać. Musiałem wyjść do łazienki się wyśmiać. Po tym, jak Stefan Majewski powiedział Tomkowi Dawidowskiemu, że grają na małe bramki, a Tomek powiedział, że jak Grzesiu Król, który nie miał zęba, uśmiechnie się, to gramy na duże. Szamo jest dużą postacią, naprawdę. Przy okazji chciałbym mu serdecznie podziękować, bo zanim dostałem telefon od trenera Probierza, wyciągnął do mnie rękę i zaproponował wspólne treningi w Piasecznie. Przygotował mnie do tych testów w Lechii. Czekam tylko na drugą część książki. Grzesiek ma tyle tych anegdot, a jak jeszcze koledzy zaczną dzwonić, to na pewno coś się zbierze.

Szamo prosił, żebym cię zapytał, dlaczego przed każdą interwencją robisz krok do tyłu, przez co tracisz dynamikę przy rzucaniu się.
Muszę sobie z Grześkiem o tym telefonicznie porozmawiać. To dłuższy temat, są różne szkoły…

Opowiadaj, trochę fachowości nie zaszkodzi.
Trener Mioduszewski był w świadomy, jakich miał w Podbeskidziu Bramkarzy – mnie i Zajaca. Czyli zawodników mierzących po 1,86 metra, z dynamitem w nogach, dobrej szybkości na pięciu metach i odbiciu. Obserwując ligę hiszpańską, gdzie grają niżsi bramkarze, wyszedł z następującego założenia: pozycja wyjściowa to, powiedzmy, trzeci metr. Kiedy leci dośrodkowanie, jesteś szybki na nogach, a wzrost nie pozwala ci rozłożyć się przed napastnikiem i zająć pół bramki, to musisz dać sobie czas na interwencję. Żeby to zrobić, wycofujesz się na linię, 2-3 kroki… Najważniejsze, żeby w momencie uderzenia na tych nogach stać. Bo jeśli jesteś w ruchu wstecznym, to – wiadomo – fatalnie. Jesteś w dupie. Ale jeżeli ustawisz się na linii przed uderzeniem, to masz odrobinę więcej czasu, by do tej piłki zdążyć. Ci, którzy nie wierzą, niech popatrzą na Casillasa, Valdesa czy Reinę. Sam przez pierwszy miesiąc nie byłem do tego przekonany u trenera Mioduszewskiego, ale mówię – przy moim wzroście masz dwie możliwości: albo zostać na linii i przy mocnych nogach dać sobie czas na odbicie, albo zdecydowanie wyjść na piąty metr, gdzie najlepiej skrócisz kąt. Na trzecim metrze ani nie dajesz sobie czasu na interwencję, ani nie skracasz kąta, bo nie jesteś za duży. Ważne, żeby uczyć się tego szybkiego ruchu wstecznego i wzmacniać nogi.

Zobacz też, jak wiele pada bramek, gdy bramkarz jest na 3-4 metrze, a piłka uderzona z 15-16 metra, niekoniecznie silna, przelatuje koło jego ręki lub nogi i nie daje rady zareagować. Gdyby stał na linii, szybko by się przesunął i złapał w koszyk. Bramkarze po dośrodkowaniu często zostają na 2-3 metrze i dostają małego lobika. Ale jak się wycofają, mają lepszą pozycję do obrony i czas. Widzisz, są różne szkoły, ale mnie do takiego nastawienia przekonał Robert Mioduszewski. Warunkiem oczywiście jest przygotowanie fizyczne. Nie nauczysz tego kogoś, kto nie ma odbicia i szybkości. A jeśli ktoś mierzy 1,94 metra, to bazuje na innych walorach.

W jakim wieku zająłeś się profesjonalnym treningiem bramkarskim? Domyślam się, że w A-klasie warunków mogło nie być.
Obecny trener bramkarzy Lechii, Krzysztof Słabik, był chyba moim pierwszym szkoleniowcem. Gdy miałem 12-13 lat, pracował w Lechii i bodaj reprezentacji z rocznikiem 84, a oprócz tego prowadził treningi bramkarskie. Jeszcze na Traugutta tłukliśmy tę podstawową technikę bramkarską. Jakieś pojedyncze zajęcia zdarzały się może w Pruszczu, ale bardziej fachowe właśnie u Słabika. To było jednak tak dawno… Ciekawe czasy. Po meczach do szatni wpadało dziesięć pizz, a wszystkie bramki strzelał ówczesny trener przygotowania fizycznego, Marek Szutowicz. Grał też Marek Widzicki, świetny futsalowiec, który właśnie zdobył Amber Cup. Tych sytuacji było tyle… Liniowy biegał obok naszych kibiców, to ściągnęli mu gacie. Po którymś awansie, gdy wygraliśmy mecz o awans do V lub IV ligi, jechaliśmy swoimi samochodami 40 km/h, a za nami sznur ze stu samochodów z kibicami i szalikami. Potem impreza na Starym Mieście… Byliśmy lokalnymi bohaterami, bo walczyliśmy, by Lechia wróciła na salony. Szkoda tylko, że z większością chłopaków urwał się kontakt. Wielu wyjechało za lepszym jutrem do Anglii… Kiedyś trzeba będzie zorganizować jakiegoś fajnego grilla z nieoficjalnym meczykiem i to wszystko powspominać.

Konkretną drogę przeszliście z tą Lechią.
No, od A-klasy… A mieliśmy startować od B, ale ktoś się wycofał. A-klasa, V liga, IV, III, przystanek w II lidze na trzy lata, awans z trenerem Kubickim i ekstraklasa. Udało się też dlatego, że oprócz pracy i determinacji miałem farta. Nigdy nie powiem, że mnie się udało przebić, bo byłem najlepszy. Nie. Mieliśmy naprawdę utalentowanych gości. Był taki Bartek Stolc spod Wejherowa, który w IV-V lidze strzelał bramkę za bramką… Przemek Urbański, boczny pomocnik, ulubieniec kibiców Lechii na poziomie niższych lig, ale zahamowały go kontuzje. Mariusz Bloch, obrońca i defensywny pomocnik, Damian Pelowski… Wielu było tych chłopaków. Po Facebooku widzę, że wielu siedzi teraz w Anglii.

Ciebie też by to czekało, gdyby nie piłka?
Skończyłem turystykę na AWF, mam magisterkę, ale wiesz, jak jest… Czasami magister nic nie znaczy. Nie wiem, co by było. Dla własnej satysfakcji i spełnienia ambicji postanowiłem te studia skończyć. No i dla mamy oraz świętej pamięci taty, który był inżynierem na politechnice… Zawsze dobrze się uczyliśmy z bratem. Ja sobie radzę w piłce, a on jest „perfect” w języku angielskim. Skończył filologię, amerykanistykę… Sam mam jeszcze w planach może nie doktorat, ale jakieś studia podyplomowe. Kiedyś w Lidze+ Extra wspominałem Tomkowi Smokowskiemu i Andrzejowi Twarowskiemu o dziennikarstwie, ale mówili, że nie jest to konieczne, jeśli chcę pracować w mediach. Albo jakiś marketing czy zarządzanie pod kątem dyrektora sportowego? Znalazłem takie kierunki we Wrocławiu i Warszawie. Sprawdziłem nawet daty i czesne. Może gdybym nie wrócił do Lechii, to pobierałbym jakieś nauki.

W komentatorce też się widzisz?
Może nie w komentatorce, bo chyba nie do końca mnie to kręci. Chyba wolałbym biegać na dole z mikrofonem. Ale pisanie odpada. Wolę mówić. Jeszcze by mnie złapali na błędach… (śmiech)

Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA


Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...