Reklama

Efekt domina. Gdy mecze przyczyniały się do wybuchu wojny

redakcja

Autor:redakcja

22 sierpnia 2012, 09:37 • 9 min czytania 0 komentarzy

Zdarza się, że futbol wykracza daleko poza sportową rywalizację. Historia pamięta przypadki, gdy przyczyniał się nawet do wybuchu wojny. Wydarzenia, do jakich doszło w Ameryce Środkowej i na Bałkanach zmieniły losy kilku krajów, a iskrą, która wywołała ogień, były właśnie mecze piłki nożnej.
Wybory, które dały nadzieję

Efekt domina. Gdy mecze przyczyniały się do wybuchu wojny

Zagrzeb, 13 maja 1990 roku. Ówczesna Jugosławia szykowała się do szlagierowego meczu ligowego między Dinamem Zagrzeb i Crveną Zvezdą Belgrad. Starcia te określano mianem podwyższonego ryzyka. Jeszcze niebezpieczniej miało być tym razem, a wszystko z powodu zaognionej sytuacji politycznej. Zaledwie tydzień wcześniej odbyły się pierwsze od kilkudziesięciu lat wielopartyjne wybory do Parlamentu, które jednoznacznie pokazały, że Chorwaci pragną niepodległości. Najwięcej głosów nie zdobyła wcale Komunistyczna Partia Jugosławii, a Chorwacka Wspólnota Demokratyczna, na czele której stanął nacjonalistyczny lider – Franjo Tudjman. Według oficjalnych źródeł, walka o niepodległość Chorwacji rozpoczęła się w drugiej połowie 1991 roku. Wiele osób przekonuje jednak, że wszystko zaczęło się paręnaście miesięcy wcześniej, gdy rozegrano wspomniany mecz na Maksimirze – stadionie Dinama w Zagrzebiu.

Na starcie z Chorwatami wybrało się blisko trzy tysiące kibiców z Belgradu, którzy należeli do grupy ultrasów o nazwie Delije. Co warte podkreślenia, ich liderem był gangster i późniejszy przywódca wojskowy – Zeljko Raznatović. Jak można się domyślać, mężczyzna o pseudonimie Arkan nie jechał wcale do Zagrzebia w celu dopingowania piłkarzy. Zarówno jego, jak i oddanych mu pobratymców interesowały burdy na trybunach. Ich determinacja wynikała z przynajmniej dwóch powodów. Pierwszym była wieloletnia rywalizacja Crvenej z Dinamem, którą określano w Jugosławii mianem bałkańskich derbów. Drugi to wspomniane wybory do Parlamentu, wygrane przez znienawidzoną przez Serbów partię Tudjmana. Wrogość ta nie brała się jednak z niczego. Chorwacka Wspólnota Demokratyczna nie odcinała się bowiem od rodzimych faszystów, którzy wsławili się mordowaniem Serbów oraz współpracą z Adolfem Hitlerem.

Wszystko zaczęło się dość niewinnie, bo od prowokacyjnych transparentów „Zagrzeb jest serbski” czy „Zabijemy wam Tudjmana!”. Ultrasi Dinama pozostawali tym niewzruszeni, ale Arkan i spółka mieli w zanadrzu coś mocniejszego. Niepilnowani przez policję ultrasi zaczęli demolować swój sektor, wyrywając krzesełka, które lądowały na niższych kondygnacjach trybun oraz płycie wokół boiska. W ruch poszły też liczne kamienie. – Byliśmy wzburzeni, ale mówiliśmy sobie, że nie będziemy na to reagować – wspominał potem jeden z chorwackich kibiców, należących do grupy o nazwie Ł¹li Niebiescy Chłopcy. Wszystko zmieniło się w momencie, gdy serbscy ultrasi postanowili przedrzeć się na drugą stronę trybun. Przez południowy sektor, gdzie zasiadali zwyczajni kibice, w tym nawet dzieci, przebiegli zakapturzeni Serbowie, strasząc wszystkich kastetami oraz wyciągniętymi z kieszeni nożami. – Oni nie napotkali żadnego oporu ze strony policji. Spokojnie ich mijali i kierowali się w naszą stronę – tłumaczył sympatyk Dinama.

Reklama

Dziś kibice, jutro żołnierze

Dopiero wówczas, gdy Delije pozwolili sobie na zbyt wiele, do gry wkroczyli ultrasi gospodarzy. Płot, na który się wspięli, został po chwili obalony, a dziesiątki, jeśli nie setki kibiców, przedostało się na boisko. Przerażeni piłkarze, widząc wandali nacierających na siebie z obu stron, zaczęli uciekać do szatni. Jak można się domyślać, bezradnie krwawej bijatyce przyglądała się policja, która do opanowania sytuacji zmuszona była wzywać posiłki. Mimo że trudno w to uwierzyć, horror na murawie trwał dobre siedemdziesiąt minut.

Do legendy z powodu tamtego wieczoru przeszedł zawodnik Dinama – Zvonimir Boban. 21-latek, który był jednym z nielicznych piłkarzy pozostających na boisku, dostrzegł, jak policjant okłada pałką jednego z kibiców jego zespołu. Rozwścieczony Chorwat podbiegł do stróża prawa i ciosem kung-fu powalił go na ziemię. Mimo że znokautowany jegomość nie był Serbem, a muzułmańskim Bośniakiem, Bobana okrzyknięto bohaterem. Z powodu ataku na policjanta pomocnik Dinama otrzymał sześciomiesięczne zawieszenie i nie pojechał wraz z Jugosławią na mundial do Włoch. Postępowanie przeciwko niemu miała prowadzić także sama policja, ale ostatecznie nie trafił do aresztu.

Jego kariera piłkarska była jak najbardziej udana. Z niepodległą Chorwacją wywalczył trzecie miejsce na mistrzostwach w 1998 roku, a przez dziewięć lat występował w barwach Milanu. Kiedy zapytano go, czy żałuje wybryku z młodości, gdy zaatakował policjanta, zaskoczył dziennikarzy mówiąc: – Nie, postąpiłem słusznie i gdyby cofnął się czas, zrobiłbym tak samo. To wina policjantów, że doszło do tych burd. Gdy zobaczyłem, że jeden z nich okłada leżącego kibica, sam wymierzyłem sprawiedliwość. Dzięki temu, że to zrobiłem, tamten chłopak zdołał uciec. Prawdę mówiąc, jestem z tego dumny. – Na pytanie, czy czuje się chorwackim bohaterem, Boban odparł: – Prawdziwi żołnierze czy legendy narodu rodzą się na wojnach. Byłem po prostu jednym z buntowników, którzy kochali swój kraj.

Dziesiątki osób trafiły po zamieszkach do aresztu, a blisko dwieście do szpitala. Rany fizyczne zagoiły się szybko, ale te związane z godnością oraz wolnością pozostawały otwarte. Jak podkreśla się dziś, bałkańskie derby były impulsem i motywacją do dalszego działania. Wtedy, 13 maja upadła pierwsza z kostek domina. Kolejne z nich, tworzące razem napis „Jugosławia”, zostały przewrócone niebawem. Zarówno kibice Dinama, jak i Crvenej wstępowali ochoczo do armii i już jesienią następnego roku Chorwaci i Serbowie spotkali się ponownie. Tym razem nie była to jednak walka na pięści, a na broń, z której ginęli ludzie.

Reklama

Futbol to wojna

Zarówno w przypadku pierwszej historii, jak i drugiej futbol był – przynajmniej częściową – przyczyną późniejszego wybuchu wojny. Kulminacją konfliktu między Salwadorem a Hondurasem okazał się rok 1969, kiedy reprezentacje tych krajów spotkały się w eliminacjach do mistrzostw świata. Mimo że mur nienawiści, jaki wyrósł między państwami budowano dziesięciolecia, o działaniach militarnych przez długi czas nie mogło być mowy. Wszystko zmieniło się w momencie, gdy na scenę wkroczyły mecze piłki nożnej. Urugwajski dziennikarz, Eduardo Galeano, napisał: „Futbol był często postrzegany jako metafora wojny. W tamtym okresie stało się to rzeczywistością”.

By doszukać się przyczyn konfliktu, wystarczy spojrzeć na mapę Ameryki Środkowej. Niewielki Salwador wciśnięto między Ocean Spokojny a wielkiego sąsiada, za jaki może uchodzić Honduras. Wówczas, w 1969 roku, populacja Salwadoru wynosiła blisko 3 miliony, a wielu ludzi emigrowało do 5-krotnie większego państwa na wschodzie. Jak łatwo się domyślić, napływ obcych spotkał się z powszechną niechęcią Honduran. Szczególnie niechcianą grupą okazali się rolnicy, którzy niemal za bezcen nabyli ziemie uprawne na obczyźnie. Historycy przekonują, że do wojny by nie doszło, gdyby ludności nie podburzały władze oraz mające nieczyste intencje media. Tym, którzy liczyli na wojnę, jak z nieba spadł futbol.

Mecze o honor narodu

Stawką dwumeczu między Salwadorem a Hondurasem miał być awans do decydującej rundy eliminacji mundialu w Meksyku. Do pierwszego starcia doszło w Tegucigalpie – stolicy drugiego z wymienionych krajów. Problemy zaczęły się jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Piłkarze reprezentacji Salwadoru przez całą noc nie zmrużyli oka, gdyż pod hotelem, gdzie nocowali, doszło do zamieszek wywołanych przez kibiców Hondurasu. Dramatyczny przebieg miało także samo spotkanie, gdyż jedyny gol padł dopiero w doliczonym czasie gry. Podczas gdy piłkarze Hondurasu świętowali zwycięstwo, na trybunach doszło do zamieszek. Atmosferę podsycały dodatkowo media w Salwadorze, pokazując nie tylko starcia kibiców, ale i pogrzeb kobiety, która po zakończeniu meczu popełniła samobójstwo. – Naszym wszystkim krzywdom winny jest Honduras – grzmiano w prasie i odbiornikach telewizyjnych.

Taktyka stosowana przez dziennikarzy sprawdzała się doskonale, o czym można było przekonać się przed meczem rewanżowym w Salwadorze. Reprezentanci Hondurasu mieli problemy, by z lotniska dotrzeć do miejsca swojego zakwaterowania, a w nocy, z powodu zamieszek pod hotelem, przetransportowano ich do jedynego bezpiecznego miejsca – ambasady. – Gdy kładliśmy się do snu, ludzie z dołu zaczęli nas obrażać i starali się wybić okna – relacjonował gwiazdor reprezentacji Hondurasu, Enrique Cardona. Skutki stresującej nocy widać było na boisku. Atmosfera była tak napięta, że przy odgrywaniu hymnów zabrakło honduraskiej flagi. Samo spotkanie toczyło się pod dyktando Salwadoru, który wygrał 3:0. Radość ze zwycięstwa była tak wielka, że tysiące ludzi wyszło na ulice. Tym razem obyło się bez większych strat, gdyż mieli powody do zadowolenia. – Prawdę mówiąc, mieliśmy szczęście, że przegraliśmy. Gdybyśmy wyeliminowali Salwador, moglibyśmy stracić tu życie – mówił Cardona.

Ostatecznego zwycięzcę wyłonić miało dodatkowe spotkanie, które rozegrano niespełna dwa tygodnie później na neutralnym gruncie w Meksyku. Kilka dni przed meczem selekcjoner Salwadoru, Gregorio Bundio został wezwany na spotkanie z prezydentem kraju. Głowa państwa podkreślała, że piłkarze bronią godności narodu, a wygrana i awans jest sprawą honoru. W związku z takimi działaniami, presja wywierana na obu reprezentacjach była trudna do opisania. Sam mecz przeszedł natomiast do historii obu krajów. Piłkarze Salwadoru prowadzili po trzydziestu minutach różnicą dwóch goli, ale zdeterminowany Honduras zdołał doprowadzić do remisu. Obie reprezentacje dotrwały do dogrywki, w której jedynego gola zdobył Salwadorczyk – Jose Antonio Quintanilla. Niedługo po tym, jak mecz dobiegł końca, kontakty dyplomatyczne między oboma państwami zostały zerwane. Wybuch wojny był przesądzony.

Kolebka nacjonalizmu

Walki, które rozpoczęły się po dwóch tygodniach, trwały zaledwie cztery dni. Zakończyły się wraz z interwencją Organizacji Państw Amerykańskich. Ostateczny rozejm Salwadoru i Hondurasu nastąpił jednak dopiero w latach 80. Historycy, opisujący tamte wydarzenia, nazwali je „wojną stu godzin”. Mimo stosunkowo krótkiego okresu walk, życie straciło przeszło dwa tysiące ludzi. O tym, że cały konflikt był doskonale zaplanowaną propagandą, w której kluczową rolę odegrał futbol, świadczyć może wypowiedź jednego z żołnierzy, Juana Luisa Gutierreza: – My, Honduranie, nie mieliśmy pojęcia co się dzieje. Szliśmy na wojnę, nie wiedząc tak naprawdę o co walczymy. Wpajano nam po prostu, że Salwadorczycy są źli i kazano bronić suwerenności naszego narodu.

Historii takich jak te świat widział z pewnością wiele. Dlaczego dotyczyły właśnie futbolu? Trudno w końcu o sport o równie potężnej mocy oddziaływania. – Polityka i piłka nożna? To było właściwie jedno i to samo. Obie dziedziny przeplatały się w Ameryce Łacińskiej tak bardzo, że po porażce piłkarzy nie jeden rząd podawał się do dymisji – pisał o całej sprawie meksykański dziennikarz, Luis Suarez.

Po latach zwrócono też uwagę, że w czasie meczów Hondurasu z Salwadorem wśród kibiców budził się nacjonalizm. O podobnym zjawisku, co łatwo zauważyć, można też mówić w opisanej na początku Jugosławii. Problem pojawiał się wtedy, gdy nienawiść do rywala, wyzwolona na trybunach, przenosiła się na ulice, a następnie na fronty wojenne. Tam, gdzie pojawia się fanatyzm, rodzą się w końcu problemy.

Mick WACHOWSKI

JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIĘŁ»NE!

wlochy@weszlo.pl
hiszpania@weszlo.pl
anglia@weszlo.pl
niemcy@weszlo.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...