Reklama

„Giant killers”, czyli prawdziwe gwiazdy FA Cup

redakcja

Autor:redakcja

25 stycznia 2015, 15:56 • 7 min czytania 0 komentarzy

Pogromcy gigantów, „Giant Killers”, ich popisy to sól Pucharu Anglii. Może i do kluczowych faz i tak prawie zawsze dostają się największe marki, ale po drodze wiele z nich zbierze lekcję od kogoś teoretycznie o wiele słabszego: od ambitnej piłkarskiej zbieraniny, która nigdy wiele nie osiągnie, ale tego wieczoru będzie miała swój moment chwały. W ostatnich dniach FA Cup obfitowało w tego typu scenariusze, Cambridge United remisujące z ekipą Van Gaala, Middlesbrough bijące mistrza Anglii czy też Bradford wbijające cztery gole Chelsea na Stamford Bridge… Tak, o to w tej całej zabawie chodzi. Przed wami najsłynniejsze przykłady, gdy o „giant killers” zrobili furorę.

„Giant killers”, czyli prawdziwe gwiazdy FA Cup

Sutton United – Coventry City 2:1, 1989

Jasne, zdarza się regularnie, żeby ktoś z niższej ligi wykopał w pucharze silniejszego. Ale żeby kompletni amatorzy rozjechali tych najlepszych? Drużyna, nie będąca w drabince czterech najwyższych rozgrywek angielskich, czyli według dzisiejszej nomenklatury: poniżej League Two, zbiła kogoś z Premier League (a dawniej: Division One)? To jednak wydarzenie.

Wydarzenie, które od 1989 i wpadki Coventry, miało miejsce tylko raz, w 2013, gdy Luton pobiło Norwich. Porażka Coventry była jednak o tyle bardziej znacząca, że dwadzieścia miesięcy wcześniej „The Sky Blues” sięgnęli po końcowe trofeum, przy 100.000 widzów na Wembley pokonując Tottenham. Tego dnia na malutkim Borough Sports Ground musieli uznać wyższość murarzy, listonoszy i nauczycieli z Conference.

To był ich wieczór, jeden wyjątkowy wieczór, w następnej rundzie Norwich wysłało ich już na swoje miejsce, pokonując Sutton 8:0.

Reklama

Wrexham – Arsenal, 2:1 1992

Arsenal, czyli wówczas urzędujący mistrzowie Anglii, w składzie dobrze wam znani: Ian Wright, Tony Adams, Lee Dixon, David Seaman, Paul Merson, a nawet wchodzący do drużyny młodziutki Ray Parlour. Wrexham? Grał wówczas w czwartej lidze. Nie liczył się, tak jak nie liczy się dzisiaj i jak nie liczył się nigdy.

Ten mecz to największy sukces w historii klubu. Tak to właśnie wygląda: gdzie wielki by zapisać historię musi walczyć cały rok, tam mniejszy musi polować na jedno, perfekcyjne dziewięćdziesiąt minut. Tego dnia tak się stało: Arsenal czuł się za pewnie. Prowadził, kontrolował grę, posiadał piłkę przez zdecydowaną większość czasu. Ale w końcówce dał się dwukrotnie zaskoczyć, i potem nawet wyrównał, ale sędzia gwizdnął spalonego i „Kanonierzy” wylecieli z gry.

Odbili sobie przynajmniej za rok, gdy zgarnęli trofeum.

Reklama

Mansfield Town – West Ham United 3:0, 1968

West Ham to nie jest drużyna, która kojarzy wam się z piłkarskimi wirtuozami, ale wtedy miał w swoich szeregach trzech mistrzów świata. Angole takich za wielu co jasne nie posiadają, więc pojawienie się w Mansfield piłkarzy formatu Martina Petersa, Bobby’ego Moore’a i Geoffa Hursta raptem dwa lata po historycznym mundialu było wydarzeniem samym w sobie.

Gwiazdy porozdawały autografy, ogrzały się w blasku swojej sławy, a potem zebrały koszmarne wręcz bęcki od trzecioligowca. Mansfield nie miało litości dla mistrzów,  pogoniło West Ham jak pastuchów.

Image and video hosting by TinyPic

Barnsley w 2008. Do półfinału po trupach Liverpoolu i Chelsea

Zwykle „giant killer” bije jednego wielkiego, by potem wrócić na swoje miejsce szeregu. Dobrze mógł uzmysłowić wam to już pierwszy przykład Sutton United. Ale tak nie było w przypadku Barnsley, którego fani rok 2008 będą wspominać na zawsze – i słusznie, bo stawiamy dolary przeciw orzechom, że już się nie powtórzy.

Najpierw łupem padło Anfield. Liverpool, choć w tym samym roku potrafił dość do półfinału Ligi Mistrzów, pokonując po drodze Arsenal i Inter, nie dał rady drużynie z niższej ligi. Aby było śmieszniej, to samo Barnsley później wyrzuciło z FA Cup ekipę, która zbiła w półfinale Champions League „The Reds”, czyli Chelsea. Znajdźcie innego „giant killera”, który w jednym sezonie pokonał dwóch półfinalistów LM.

Bournemouth – Manchester United 2:0, 1984

Kluczowa dla tego starcia postać: młody Harry Redknapp. To jeden z tych meczów, które nadały jego menadżerskiej karierze rozpędu. Zasłużenie, bo był to majstersztyk pod każdym względem.

Cały tydzień przed starciem z United, Redknapp urządzał normalne treningi, bez żadnych specjalnych przygotowań. Powód? Oczywisty: by gracze nie poczuli dodatkowej presji. By nie wyszli na miękkich kolanach, by nie przegrali przed pierwszym gwizdkiem. Udało się, w dniu walki z „Czerwonymi Diabłami” byli wyluzowani, zero spięcia.

No dobrze, ale gdzie motywacja? Oto też Redknapp zadbał i o to, a w sposób przewrotny. Sfabrykował bowiem plotkę, jakoby gwiazdy Man Utd dzień przed zamiast przygotowywać się, oglądali wyścigi konne. Generalnie: lekceważyli przeciwnika pod każdym względem. To zadziałało jak płachta na byka i gracze Bournemouth wstrzelili się z idealnym piłkarsko nastawieniem. Zmotywowanym, ale nie przemotywowanym, tym boiskowym luzem, ale pełnym koncentracji.

Nagrody za zwycięstwo? Obiecano im 200 funtów na głowę i wczasy, a bramkarz Ian Leigh miał dożywotni zapas pizzy w lokalnej restauracji. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, graczom pozostały tylko wyjątkowe wspomnienia.

Image and video hosting by TinyPic

Liverpool – Wimbledon, 0:1 1988

Wielki Liverpool, ten z Beardsley’em, Irvine’m, Daglishem i Hansenem. W rzeczonym sezonie wygrał ligę w fantastycznym stylu, zdobywając 90 punktów (dziewięć przewagi nad drugim Man Utd, a siedemnaście nad trzecim Forest), przegrywając tylko dwa razy (u siebie niepokonani). Drużyna historyczna, w całości do  oprawienia w muzealnej gablocie.

Ale w finale nie potrafili Wimbledonu pokonać. Szalony gang, owodzony przez Lawrie Sancheza, Vinnie Jonesa i Dennisa Wise’a, odniósł tego dnia swój największy sukces.

Stevenage Borough – Newcastle United, 1998 i 2011

Jeśli jest jakaś drużyna, która zalazła „Srokom” za skrórę w FA Cup, to jest nią Stevanage. Grająca dziś w League Two ekipa dwukrotnie postawiła si gigantowi z St Jams Park. To jednak sprawa wyjątkowa: wiadomo, że każdy mniejszy klubik ma swój dzień. Ale by dwukrotnie mieć go przeciwko tej samej uznanej marce? Coś innego.

Zwykle jest odwrotnie. Mały zaskakuje dużego, a lata później zbiera bęcki. Stevenage w 1998 wyrwało remis (a pamiętajmy, że Newcastle w tamtym sezonie grało nawet w Lidze Mistrzów), by odpaść po „replayu”. Trzynaście lat później jednak wygrało u siebie 3:1, nie pozostawiająć Tiote, Bartonowi i innym złudzeń. Kawał rewanżu.

Oldham Athletic – Liverpool 3:2, 2013

Na Oldham pojechał nawet Suarez i zagrał 90 minut. Do pomocy miał Sturridge’a i Sterlinga od pierwszej minuty, po przerwie wszedł Gerrard. I co? I nic. Oldham, mający w swoich szeregach takie gwiazdy jak Wesolowski, MvotoM’changama poradził sobie, trzy razy pokonując Brada Jones’a.

Manchester United – Leeds 0:1, 2010

Leeds pamiętamy jeszcze z czasów gry w Lidze Mistrzów. Alan Smith, Harry Kewell, Mark Viduka – oj tak, mieli wtedy paczkę. W sezonie 00/01 doszli nawet do półfinału Champions League, w pokonanym polu zostawiając Barcelonę czy Lazio.

Potem nastały chude lata, pełne długów i walki na niższych frontach. W pewnym momencie tej bandzie groziło nawet bankructwo i likwidacja. Sezon 09/10 spędzili w trzeciej lidze, czyli upadli naprawdę nisko. Ale mieli tutaj swoją chwilę chwały: ograć jednego z największych rywali, Manchester United na Old Trafford, mimo nieporównywalnie gorszej kondycji finansowej, mimo dzielących obie drużyny dwóch klas rozgrywkowych? Tak, Leeds w przeszłości wielokrotnie pokonywało Man Utd, ale mało które zwycięstwo smakowało tak bardzo, jak to.

Colchester United – Leeds 3:1, 1971

Było o słabym Leeds, które wcieliło się w rolę „giant killera”, ale trzeba opowiedzieć i o czasach, kiedy pokonanie ich było dla wielu największym marzeniem. Colchester w 1971 je zrealizował. Ray Crawford, strzelec dwóch goli w tym starciu, po latach powie: – w swojej karierze wygrałem ligę. Grałem dla Anglii. Strzeliłem ponad 300 goli. A większość i tak mnie pamięta jako tego gościa, który dwukrotnie strzelił dla Colchester w meczu z Leeds.

Dlaczego było to aż tak wielkie wydarzenie? Leeds było wtedy potęgą. W 1971 przegrali mistrzostwo jednym punktem, tak samo w 1972. W 1970 i 1973 byli w finale FA Cup. W 74 świętowali mistrza Anglii, rok po klęsce z Colchester wygrali puchar. Ciągle kręcili się na samych szczytach, ciągle o krok od triumfu albo z końcowym sukcesem. Nie może to specjalnie dziwić: to były czasy legendarnego Dona Revie, który zmienił klubową kulturę, łącznie z „pożyczonymi” od Realu Madryt barwami, a potem wprowadził Leeds na piłkarski olimp.

Arsenal – Walsall 0:2, 1931

Na deser mecz z piłkarskiej prehistorii. Bezsprzecznie w latach trzydziestych Arsenal był najlepszą angielską ekipą. Zresztą, kilka miesięcy po porażce z Walsall został koronowany mistrzem. Prowadził ich wówczas legendarny trener Herbert Chapman, który w swoim czasie zrewolucjonizował taktykę, przechodząc z panującego wówczas wszem i wobec… 2-3-5, na 3-3-4.

Walsall nie miał wielkich tradycji, do tamtego meczu nie miał żadnego poważnego przetarcia. Najlepszymi w składzie byli ci, którzy mieli jako takie doświadczenie drugoligowe. Ale Fellows Park pękał w szwach: 25.000 widzów przyszło obejrzeć najlepsze gwiazdy angielskiej piłki, czyli w tutejszym mniemaniu: najlepszych graczy na planecie.

A potem szok, bo lokalni gracze utarli wielkim nosa. Potem tradycyjne  i w tamtym okresie „pitch invasion”, a także święto w mieście. Arsenal? Wyżył się na kolejnym rywalu w lidze, rozbijając Mansfield 8:1.

Image and video hosting by TinyPic

Najnowsze

Anglia

Anglia

Awans z perspektywy drona. Po 12 latach Portsmouth znowu zagra w Championship

Szymon Piórek
0
Awans z perspektywy drona. Po 12 latach Portsmouth znowu zagra w Championship
Anglia

Kluby z niższych lig sprzeciwiają się zmianom w FA Cup

Bartosz Lodko
6
Kluby z niższych lig sprzeciwiają się zmianom w FA Cup

Komentarze

0 komentarzy

Loading...