Reklama

Mecze Wisły to jakaś zupełnie inna kategoria. Szaleństwo, nie gra w piłkę

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

01 listopada 2014, 00:17 • 4 min czytania 0 komentarzy

Wisła Kraków po prostu nie potrafi zagrać w ostatnich tygodniach normalnego meczu. Nie i już! Udowadnia to praktycznie w każdy weekend, trzeci tydzień z rzędu kończąc z sumą pięciu goli. Najpierw w Zabrzu przez 45 minut strzelała jak do kaczek. Później urządziła koncert na spółkę z wbijającym samobóje pasjami Pietrasiakiem i kiedy już się wydawało, że nic tego nie przebije, przyszedł mecz z Koroną. Kolejny, w którym żadna z bramek nie mogła paść w TYPOWY sposób. W zasadzie, jakbyśmy mocniej nagięli przepisy, uznalibyśmy, że cztery były swojakami. 

Mecze Wisły to jakaś zupełnie inna kategoria. Szaleństwo, nie gra w piłkę

A żeby było śmieszniej, znów zaczęło się spokojnie i zupełnie niepozornie.

Smuda zestawił jedenastkę tak jak dwa tygodnie temu w Zabrzu, czyli kosztem bardziej ofensywnego pomocnika (na przykład Garguły) umieścił w środku Dudkę. Przeziębionego Brożka zastąpił z kolei Stępińskim, dla którego był to trzeci występ z rzędu w podstawowym składzie. Przebieg pierwszej połowy też wyglądał zresztą mniej więcej jak z Górnikiem, z tą różnicą, że tam po jednej z niewielu klarownych sytuacji prowadzenie objęła Wisła, a dzisiaj udało się Koronie. Petrow huknął w kierunku bramki Buchalika całkiem zdrowo, ale bez interwencji Głowackiego i tak prawdopodobnie nic by tu nie wskórał. „Głowa” tak skutecznie podbił piłkę, że nie tylko dodał całej akcji +10 do walorów estetycznych, ale zupełnie pozbawił bramkarza szans na interwencję. Piłka idealnie wpadła mu za kołnierz.

W ofensywie Korona grała tak, jak to Korona. No, może trochę bardziej zadziornie i ambitnie niż z innymi rywalami, ale pod żadnym względem wyraźnie nie dominowała. Jakościowa przepaść była za to w tyłach, w których zamknęła Wiśle wszystkie drogi natarcia. Dawno nie widzieliśmy już meczu, w którym podopieczni Smudy przez 45 minut nie stworzyliby ani jednej dogodnej sytuacji – ani środkiem przez Stilicia, ani skrzydłem, wykorzystując przebojowość Guerriera czy choćby Burligi, ani żadną szybką kombinacją. Zero. Zwykle, nawet gdy nie prowadzili, to te okazje wypracowywali, by potem je marnować.

I nagle po przerwie się się zaczęło. Konkretnie – od Burligi.

Reklama

Musimy temu chłopakowi poświęcić oddzielny akapit, bo to naprawdę niebywałe co on ostatnio robi. Oczywiście, wyleciał dziś z czerwoną kartką za niebezpieczny i nieodpowiedzialny atak, ale generalnie nawet kartki, które w poprzednim sezonie łapał notorycznie, w tym jakoś ograniczył – jakkolwiek głupio by to dzisiaj brzmiało. Nigdy, przenigdy nie spodziewaliśmy się, że akurat ten lekko drewniany Burliga kiedykolwiek aż tak się wyrobi, że zacznie aspirować do miana – no, chyba nie przesadzimy z tym stwierdzeniem – jednego z czołowych zawodników ekstraklasy. Żeby było śmieszniej, gdybyśmy mieli na poważnie rozmawiać o jego atutach, na pewno w pierwszej kolejności nie wspomnielibyśmy o defensywie. Resztę mówią liczby. W trzech ostatnich spotkaniach strzelił 2 gole i zaliczył 2 asysty.

Korona, wracając już stricte do meczu, lekko nas zaskoczyła, bo nagle zaczęła wykazywać symptomy właściwe dla drużyny GRAJĄCEJ w piłkę, co w ostatnich tygodniach zdecydowanie nie było w jej przypadku normą. Oczywiście, była bardzo bliska frajerskiej straty punktów. Prowadząc 2:1 i grając w przewadze jednego zawodnika straciła kuriozalną bramkę samobójczą (autor – Dejmek). No ale koniec końców – mecz wygrała i Wisłę dwa razy dokumentnie rozklepała. Raz, że skończyło się swojakiem Guzmicsa, no i drugi, kiedy po wyłożeniu piłki przez Aankoura wynik ustalił Kapo.

Warto by się zastanowić, czy to już ten moment, kiedy drużyna Tarasiewicza, po miesiącach pozoranctwa, włącza się wreszcie do poważnej walki. Przypomnijmy: zremisowała 2:2 z Lechem, wygrała 1:0 z Ruchem i dziś też w szalonych okolicznościach umiała przechylić szalę na swoją korzyść.

Wisła, raz jeszcze do niej wracając, mocno nas zawiodła, bo nie dość, że straciła trzy bramki z dotychczasową czerwoną latarnią ekstraklasy, to tego wieczoru za udany nie może uznać praktycznie żaden z jej ofensywnych zawodników. Poza asystą po rzucie rożnym, nie zaistniał Stilić – nic mu tym razem nie wychodziło, do zupełnie nędznego poziomu powróciły skrzydła. Stępiński też bez szału.

No właśnie, jeszcze na koniec a propos Stępińskiego – chłopak po raz trzeci zagrał w „podstawie”, regularnie (choć głównie na powitanie, nie na pożegnanie) zbiera od komentatorów ciepłe słowa. Słyszymy, że pokazuje „atuty wolicjonalne”. Krótko mówiąc: mamy tu klasyczny przykład pochwał za chęci, a nie za umiejętności. Żeby było jasne: ani razu nie zagrał fatalnie, żaden z występów go nie dyskwalifikuje, ale równie powściągliwi bylibyśmy z klepaniem go po plecach. Fakty są takie, że jak dotąd sporo biegał i zaliczył asystę. A tę w dodatku sprezentował mu wyraźnym błędem Steinbors.

b7E9Mf

Reklama

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...