Reklama

Piłkarz z przypadku? Lekko się zdziwiłem…

redakcja

Autor:redakcja

01 sierpnia 2014, 16:11 • 19 min czytania 0 komentarzy

Większość chłopaków z mojego pokolenia, myślę, trenowało w takich warunkach, jakie miałem w Hetmanie Białystok. Dziś chłopaki mają wszystko. Nie muszą się martwić, że będą trenować na piasku albo ktoś ich wyrzuci. Tak sobie ostatnio myślałem, że fajnie jest przejść taką drogę – zacząć od czwartej ligi, potem trzecia, druga, pierwsza, średniak w Ekstraklasie, a na koniec Legia, by zobaczyć te wszystkie różnice. Jeśli chłopak wychowa się w Legii, w której ma wszystko, to dla niego normalność. A potem pójdzie do innego klubu, okaże się, że brakuje wielu rzeczy i będzie: „kurwa mać, ale jak to? Jak ja mam pracować?” – opowiada w długim wywiadzie Igor Lewczuk, nowy obrońca Legii Warszawa.

Piłkarz z przypadku? Lekko się zdziwiłem…

W najważniejszym momencie swojej kariery trafiłeś do mistrza Polski, teoretycznie masz szansę zagrać w Champions League, ale najważniejszy mecz sezonu oglądasz z trybun. I jak do tego wszystkiego podchodzić?

Ze spokojem. Nie grzeję się. Wiadomo, że gdybym grał, to radość byłaby ogromna, a tak to lekki niedosyt pozostaje, ale bez jakiejś „grzałki” czy wyrzutów. Pierwszy raz byłem na Legii jako kibic i oglądało się to świetnie.

Twój główny konkurent zagrał rewelacyjnie.

Cała drużyna tak zagrała. Nie tylko Łukasz – stoperzy też świetnie wyglądali, a ja – z tego, co wiem – jestem właśnie stoperem. O dziwo, grało się łatwiej niż z St. Patrick, bo było więcej miejsca.

Reklama

Z czego to wynikało? Zakładaliście, że rozpędzacie się na drugiego przeciwnika, a przez pierwszego przeciskacie się minimalnym nakładem sił? Takie można było odnieść wrażenie.

Teraz pewnie pojawią się głosy, że Celtic był taki słaby, ale z drugiej strony – gdybyśmy to my byli słabi, to Celtic byłby dobry. Kurczę, zagraliśmy na naprawdę odpowiednim poziomie, a oni chyba się nie spodziewali, że spotka ich coś takiego. Wracając do twojego pytania – nie, z St. Patrick nie było żadnego rozprężenia, że gramy z półamatorami i mecz wygra się sam. Czasem po prostu tak wychodzi, że podajesz na trzy metry, a piłka idzie w aut, jesteś zły na siebie, a potem jeszcze słuchasz o złym przygotowaniu fizycznym i lekceważeniu. Jasne, to nasza wina, bo wszystko powinno być OK, a gdyby Irlandczycy prowadzili w pierwszym meczu 2:0 – bo sytuacje mieli – to byłoby naprawdę nieciekawie. To już jednak przeszłość. Dziś oceniają nas przez pryzmat Celtiku.

Po St. Patrick, Zawiszy i Bełchatowie pojawiło się lekkie zwątpienie, czy na pewno to wszystko wygląda tak, jak powinno?

Gdy nie wygrywasz od trzech spotkań, to albo coś musi być nie tak, albo od razu traktujesz to spokojnie: „jeden, drugi mecz i będzie w porządku”. Wyszło na nasze, ale teraz trzeba to  regularnie potwierdzać.

Zaliczyłeś przez ostatni rok gigantyczny skok. Nigdy wcześniej nie byłeś tak blisko poważnej piłki.

Nigdy wcześniej nie grałem w takim klubie! Organizacja, poziom, otoczka… Co mogę powiedzieć? Europa! Byłeś wczoraj na meczu? Byłeś. I sam widziałeś, jak to wygląda. Już nie chcę się wypowiadać o kibicach, ale jeśli wsadzić cały ten stadion z atmosferą do ligi angielskiej, to nie byłoby różnicy, a pewnie pojawiłyby się jeszcze głosy zachwytu. Legia prezentuje dziś poziom przewyższający tę ligę.

Reklama

Skąd wziął się temat twojego transferu? Bo – nie oszukujmy się – była to spora niespodzianka.

Pojawił się nagle. Zadzwonił prezes Osuch, powiedział, że jest taki temat, on uzgodnił, co miał uzgodnić i trzeba tylko dogadać się z Legią. Potem dowiedziałem się, że obserwowali mnie pół roku. Pojechałem na kilka dni wakacji z myślą: „co ma być, to będzie. Nie ma co się grzać”. Z drugiej strony skończyłem 29 lat, pocieszałem się, że jest jeszcze ta dwójka z przodu, ale – choć mam swoje cele – zdawałem sobie sprawę, że nie zostało mi 15 lat grania.

Miałeś jakiekolwiek wątpliwości przed transferem?

Żadnych. Ilu mamy zawodników w Ekstraklasie? Trzystu? Czterystu? Wszyscy chcieliby tu trafić. W Zawiszy zrobiliśmy fajny wynik, poszedłem sportowo w górę, było mi tam dobrze, ale nie ma co stać w miejscu. Tym bardziej, gdy zgłasza się mistrz Polski.

Były inne opcje?

Była jedna konkretna oferta z Polski.

Możesz teraz powiedzieć.

Nie, nie chcę. Nie lubię takiego gadania na zasadzie: miałem oferty stąd, stąd, stąd i stąd, ale wybrałem to. Takie gadanie głupot. Z zagranicy pojawiały się jakieś zapytania, ale bez konkretów. Nie usłyszałem, że kontrakt ma wyglądać tak i tak. Na Legię byłem zdecydowany i życzę każdemu zawodnikowi, by zobaczył jak funkcjonuje klub na Zachodzie. To znaczy – w polskim odpowiedniku klubu zachodniego. Grałem w różnych drużynach, płacili mi na czas, ale – porównując z Legią – ile tam rzeczy kulało organizacyjnie… A tutaj? Przychodzisz i masz wszystko. Byłem wcześniej na paru zgrupowaniach kadry, może nawet przyzwyczaiłem się do porządnej organizacji, ale w Warszawie naprawdę na nic nie mogę narzekać. No bo na co? Chyba jedynie na swoją dyspozycję.

Nie jesteś z niej zadowolony?

Na pewno nie.

Legia faktycznie chciała cię jako stopera?

Tak. Na środku jest nas czterech, na prawej obronie podobnie i tam też mogę występować, ale powoli przypominam sobie, jak wygląda gra na pozycji stopera.

Bo na lewą stronę – jak sam powiedziałeś – nigdy byś nie wrócił.

Nie wróciłbym.

A jeśli zajdzie taka konieczność? Bereszyński też nie jest lewym obrońcą, a ostatnio tam grywa.

Kurczę, to naprawdę wielka trudność, gdy ktoś nie ma dwóch równie dobrych nóg, i duża strata dla ogólnej jakości. Przekładając piłkę na prawą nogę, tracisz czas i płynność akcji. Wiadomo, każdy dałby radę, gdyby miał wyjść jako zapchajdziura typowo do bronienia, ale żeby było coś z tego więcej… Nie mówię „nie” definitywnie, ale tego bym nie chciał. Na stoperze natomiast grywałe i nieźle mi to wychodziło. Mam warunki fizyczne, pewne elementy muszę sobie przypomnieć, nie wszystko przyjdzie od razu, ale nie powinno być problemu.

Co się z tobą w zasadzie działo do 29. roku życia? Zaliczyłeś sporo klubów, ale odpaliłeś dopiero w Zawiszy.

Trafiłem do trenera, który mnie chciał. Naprawdę byłem w szoku – ani wcześniej razem nie pracowaliśmy, ani specjalnie się nie znaliśmy, a sam wydzwaniał i przekonywał, bym trafił do Bydgoszczy. Zaprosił mnie na sparing, zagrałem jako Damian Ciechanowski, trener dał aprobatę, z prezesem się dogadałem… Wszystko poszło sprawnie. W pierwszych czterech meczach wyglądałem jednak średnio. Sześć spotkań, trzy punkty, pojawiły się nerwy, prezes Osuch chciał mnie nawet odsunąć od drużyny, ale gdy zawodnik czuje wsparcie i słyszy ciągle od trenera, że jest w porządku, to wie, że musi jakoś, kurde, spłacić ten dług. Trener dodatkowo sprawił, że byłem dobrze przygotowany fizycznie – a przecież właśnie na tym bazuję – i chyba dlatego odpaliłem.

Tarasiewicz ma to do siebie, że rzadko myli się przy ocenie zawodników. Analizując jego transfery do Zawiszy czy nawet do Śląska – widać, że facet ma niesamowite oko do piłkarzy. To jego główny klucz do sukcesu?

Wiesz, za co go najbardziej cenię? Czasem gdy graliśmy mega piach, zawodnik zawsze wiedział, co konkretnie musi poprawić. Nie sztuka dla sztuki, że trener trzech opierdoli, by zrobić wstrząs – choć i to czasem jest potrzebne – ale wszystko odbywało się merytorycznie. „To, to, to, zmiana, zmiana”. Wychodzisz na boisko i czujesz, że masz inną drużynę. Transfery? Ściągnął Kamila Drygasa, Sebastiana Dudka, Wojtka Kaczmarka, Sebastiana Ziajkę… Wszyscy odpalili. Tak, trener grał w piłkę i ma to oko.

Sprawdzili się też wszyscy obcokrajowcy, co jest pewnym ewenementem.

Nie pomylił się przy żadnym transferze! Weźmy takiego Goulona… Gdy go zobaczyłem po raz pierwszy, grał na stoperze z Wisłą i myślę sobie: co za gagatek! Przerzuty, wrzuty, podania. Zaliczył takie dwie połowy, że Osuch musiał odsuwać Smudę, bo ten chciał go przejąć! Dalej Andre Micael, Luis Carlos, Bernardo Vasconcelos… Goulon robił na mnie jednak największe wrażenie. Przy takich gabarytach tak się bawić piłką? Widać, że był szkolony w innych warunkach i gdyby tylko popracował nad wytrzymałością – z czym mógł mieć problem z racji warunków fizycznych – to byłby niesamowity. Grając z Drygasem i Hermesem, którzy go asekurowali, mógł się pokazywać do przodu i to robił.

Na co tobie Tarasiewicz zwrócił szczególną uwagę? Otworzył ci oczy jakimiś wskazówkami?

Wziął mnie raz na treningu, postawił dziesięć piłek i mówi: „wrzucaj”. A po chwili: – Kto cię uczył wrzucać?

– Trenerze, ale wcześniej inny trener mi mówił tak.

– Nazwisko.

– No, nie będę mówił.

– Masz wrzucać tak, tak i tak.

I faktycznie poskutkowało. W tym elemencie się poprawiłem. Co poza tym? Pozwalał grać. Nie mieliśmy typowych schematów: ten do tego, ten do tego i tylko tego się trzymajmy. Jak drużyna chce grać, niech tak gra, a jeśli wygrywa, to nie ma co przeszkadzać. Niektórzy też źle to odbierają, gdy trener broni zawodnika, a on całą krytykę brał na siebie, tworząc nad nami parasol ochronny.

Zrobiliście z Zawiszą wynik ponad stan czy adekwatny do poziomu drużyny?

Nie, to nie był wynik ponad stan. Graliśmy piętnastoma zawodnikami, a potem rozjechali się Goulon, „Masło” i Vasconcelos. Kadu i Alvarinho fajnie się wprowadzili, ale skoro odpada dwóch najlepszych strzelców, to jakość musi spaść i my pod koniec sezonu cieniowaliśmy. Skończyliśmy go jednak w górnej ósemce i z Pucharem Polski.

Po awansie do grupy mistrzowskiej zeszło z was ciśnienie.

Musiało zejść, bo wiesz, co by się działo, gdybyśmy nie awansowali – dwie porażki i z ósmego miejsca spadasz na piętnaste. Ale czy spadło zaangażowanie? Nie wydaje mi się.

A współpracę z Osuchem jak wspominasz?

Bardzo dobrze. Widać, że działał w menedżerce. Z nim nie ma: „Słuchaj, prezes, daj tyle i tyle”. Będzie: „ty mi nie gadaj, bo ja wiem, o co chodzi”. Wiedział też jednak, że nie może przeginać w drugą stronę i dawać jakichś kwiatków w kontraktach, bo sorry, ale nikt by się na to nie godził. Wszystko było wyważone.

Kiedy poczuliście, że zaczyna się sypać sytuacja z kibicami?

Drażliwy temat. Nie wiem, czy chcę o tym rozmawiać.

Nie jesteś już w Bydgoszczy.

Ale kibic z kibicem się trzyma. Posypało się po meczu z Widzewem, następnie z Lechem były już wyzwiska i transparenty, a potem poszło…

Podpisywałeś te „lojalki”, że stoisz za Osuchem?

Nie podpisałem niczego, że jestem za Osuchem, ale chcieliśmy, żeby to wszystko wróciło do normy. Prezes też nie chciał sytuacji na zasadzie: „oni są źli, a ja dobry”. Chodziło o normalność. Chodziło o to, żebyśmy wszyscy szli w jednym kierunku. Wiedzieliśmy, że to trudny temat. Byliśmy nawet przekonani, że te stosunki się naprawią, tym bardziej, że wyniki były naprawdę dobre, ale…

Ciebie prywatnie ten konflikt dotknął?

Nie. Absolutnie. Ale frekwencja na stadionie dawała do myślenia.

Pusty stadion naprawdę tak przeszkadza w grze? Na ile takie myślenie jest przereklamowane?

Podchodziliśmy na zasadzie: „grajmy i tak swoje”, ale to tak nie działa, bo gdy człowiek jeździł na inne stadiony, albo tutaj, albo na Lecha, to przekonywaliśmy się, że ten doping naprawdę czuć. Ci zwykli fani, nie-ultrasi lub rodziny, które przychodziły na stadion, naprawdę się starały, ale to nie to samo… Nie chcę o tym mówić, naprawdę. Tyle razy ludzie mnie o to pytali, a ja zawsze starałem się odcinać, bo nawet ty możesz napisać źle jedno słówko, potem kibic to przeczyta i będzie: „aha, on jest przeciwko nam, dawaj go”.

Kibice pozwalają sobie w Polsce za dużo. To inna sprawa.

Nie wiem. Nie chcę się wypowiadać. Nie to, że się boję, ale niektóre opinie mogą zostać źle odebrane.

Po prostu chcesz mieć święty spokój. Rozumiem to.

Jestem od grania. Nie chcę szukać winy po niczyjej stronie.

Powiedziałeś kiedyś, że gdybyś w młodszym wieku miał takie podejście, jak teraz, to dziś grałbyś w Lidze Mistrzów.

A, i może zagram! (śmiech) Kiedy miałem 20 lat i studiowałem, to nie skupiałem się w stu procentach na piłce. Już nawet nie chodzi o różne pokusy, choć i te były. Trochę balowałem, ale to sprawy, o których lepiej nie mówić.

Trudno nie balować, jeśli się mieszka w Warszawie i nie wiąże planów z piłką.

Dokładnie. Nie chcę powiedzieć, że imprezowaliśmy dzień w dzień, ale czasem się zdarzało. Normalna sprawa, bo naprawdę nie myślałem wtedy poważnie o piłce. Grałem do tej pory w IV lidze i widziałem, że dalej to nie pójdzie, bo na takim poziomie można kopać do 35. roku życia, ale wielkiej przyszłości z tego nie ma. Na AWF spotkałem jednak Andrzeja Blachę, ten mnie wziął do Znicza i tak to się wszystko zaczęło. Pamiętam, jak dzwoniłem do niego i pytam: – Trener, gdzie to jest?

– Weź taksówkę na stadion.

Podchodzę pod monopol: – Dzień dobry, taksóweczkę chciałem prosić.

– Panie, tu taksówek nie ma!

Przeszedłem się kilometr czy dwa na stadion, zagrałem chyba 45 minut z Unią Janikowo i zostałem na obozie.

Fajną mieliście wtedy ekipę, jak się patrzy z perspektywy czasu.

Gdyby wszystkich zebrać, byłaby naprawdę mocna paka. Robert Lewandowski, Radek Majewski, nawet ci, którzy się nie wybili… Niektórym zabrakło szczęścia. Czasem, nawet gdy nie idzie, potrzebny jest ktoś, kto pociągnie cię za uszy i może się udać. Najlepiej z nas wszystkich rokował Radek. Był już parę dobrych lat w Pruszkowie i widać było, że czuje się swobodnie. „Lewy”, gdy przychodziłem, miał kontuzję. Ciągnął za sobą nogę, lekko kulał. Na początku nie grał regularnie. Raz wchodził z ławki, raz nie grał w ogóle, ale jak już zaczął, to rozpoczął swój strzelecki festiwal. Król strzelców trzeciej ligi, drugiej, a potem trafił do Lecha. Fajne były czasy. Jeździliśmy Fiatem Uno w pięciu albo sześciu z Bartkiem Wiśniewskim… Nawet wczoraj zaprosiłem chłopaków i trochę pogadaliśmy o tych wszystkich wygłupach.

Kiedy pomyślałeś, że może warto potraktować piłkę poważniej?

Jak robiliśmy awans w III lidze, pojechałem w zimie na testy do Grodziska, zobaczyłem profesjonalny klub i pomyślałem: „kurczę, może coś z tego będzie, może warto”. Wtedy zmieniło się moje nastawienie, choć podkreślam – to nie znaczy, że wcześniej było jakoś bardzo grubo. Chłopaki chodzili na imprezy, a ja grzecznie w pokoju, bo jutro trening. Całkiem z tego zrezygnowałem. To znaczy, wiadomo, raz na miesiąc gdzieś wyskoczyłem, ale naprawdę grzecznie. Potem zamieszkałem z narzeczoną, obecną żoną i czułem, że warto to wszystko kontynuować – i piłkę, i naukę.

Jak ci szło na uczelni? Bartek Wiśniewski opowiadał mi kiedyś, że nie mieliście taryfy ulgowej. Wręcz przeciwnie.

Kompletnie nie mieliśmy, ale nie chciałem też tam wchodzić na zasadzie: „dzień dobry, gram w Jagiellonii, dajcie mi indywidualny tok studiów”. Lekkoatleta trenujący w AZS-ie bez – nie chcę tak mówić – większej przyszłości ze słabszymi wynikami dostawał ITS, a piłkarz… Albo studiujesz, albo grasz – wybór należy do ciebie. Takie gnębienie. Nie wiem, z czego to wynikało. Nie chcę powiedzieć, że z zazdrości, ale ta niechęć była widoczna. Próbuję to zrozumieć, tylko to wszystko jest dziwne. Ktoś powie: oni więcej pracują, ale mniej z tego mają. OK, taka prawda, ale raz, że sami sobie to wybrali, a dwa… Sam wiesz, jaki panuje na nasz temat stereotyp. Dwugodzinny trening i galeria. A przecież tak nie jest. Żyjemy normalnie swoim życiem, mamy swoją robotę, nie wywyższamy się, potrafimy godzić piłkę ze studiami… Kiedy jeszcze grałem w Pruszkowie, szło mi bez problemu. Wszystkie kolokwia zaliczałem. Nie byłem jakiś mega bystry czy kumaty – po prostu się uczyłem. Trening, potem SKM-ka do Pruszkowa i na piechotę. Fajnie, jak się wróciło samochodem, ale wszystko zajmowało pięć-sześć godzin. A po powrocie kolacja i nauka do późnej nocy.

Nie miałeś zwątpienia, czy ta nauka ma sens, gdy byłeś już w Jagiellonii?

Pojechałem do Białegostoku na IV roku i szkoda mi było to wszystko zepsuć.

Nie wszystko szło po myśli za to, jeśli chodzi o karierę. Choćby ten Aris…

Dostałem „wędkę” w pierwszej połowie, każdy byłby zły, ale… Stało się. Ktoś stracił piłkę, poszli sam na sam, wróciłem, zrobiłem karnego, potem poszedłem na asekurację niby za kogoś, a mój zawodnik strzelił gola. Co mam powiedzieć? Trener jest trenerem, odpowiada za wyniki, dobiera sobie ludzi. Koniec, kropka. Ale – przyznaję – wtedy miałem inne podejście. Byłem przybity.

Miałeś tam też Klub Kokosa.

Miałem, miałem, skąd wiesz?

Żadna to tajemnica. Nie chciałeś dać się złamać.

Miałem przedłużyć kontrakt, a potem chcieli mnie wypożyczyć. Drażni mnie takie zachowanie. Wszędzie można się dogadać, a tu: „nie to nie. Dawaj, to go przekonamy”. Wytrzymałem dwa-trzy tygodnie, było -25 stopni i najpierw o szóstej miałem bieganie, potem czytanie gazet…

Jakich gazet?

No jak to? Dokształcanie się! Dbali o moją edukację! Czasem nawet trafił się „Przegląd Sportowy”, a poza tym lokalne – „Kurier Poranny”, „Gazeta Współczesna”, czasami „Wyborcza”. Po czytaniu obiadek i drugi trening. Choinek, jak Przemek Trytko, nie musiałem rozbierać, ale miałem zakaz trenowania z piłką. Nie miałem problemu z tym, żeby siedzieć w klubie osiem godzin czy pobiegać, tym bardziej, że bieganie mogło mi się przydać. Wiedziałem, że w Jagiellonii takie historie zdarzały się wcześniej, choćby w przypadku Ensara Arifovicia, ale co zrobić… Masz kontrakt, klub daje pismo i lecisz. „Kokosik” ile przecież biegał? Ostatecznie tę umowę przedłużyłem, bo żona była w ciąży, mocno to przeżywała i chciałem, żeby spędziła święta u siebie w domu.

Dałeś się złamać.

Można tak powiedzieć.

Patologiczna sytuacja.

Żeby ktoś chociaż pogadał o warunkach. A tu od razu: „nie to nie”.

Czułeś wtedy, że odstajesz piłkarsko?

Nie grałem i mogę opowiadać, że nie czułem się słabszy, ale tego ogrania brakowało. Ogranie to taki, wiesz, wyświechtany slogan, ale kiedy masz piłkę przy nodze przez cały czas, to naprawdę jest inaczej i nie myślisz cały czas, jak tu jej nie stracić.

Nie przeszkadzało ci, przebywając w tym całym klubie Kokosa, że ucieka ci ważny czas w karierze, w tak młodym wieku?

Po przedłużeniu umowy poszedłem na pół roku do Piasta Gliwice. Trener Probierz mnie chciał, ale wolałem zmienić otoczenie wiedząc, jaka w Białymstoku panuje specyfika. Spotkaliśmy się z trenerem, żeby to wszystko wyjaśnić, usłyszałem, że taka jest decyzja zarządu, oni są jego szefami i nic nie może z tym zrobić. Było, minęło. Czasami się z tego śmieję. Taka nasza „normalna” rzeczywistość.

W Piaście najbardziej wziąłeś się za siebie. Zacząłeś pracować z dietetykiem.

Z Grzegorzem Zydkiem, który wykłada teraz bodaj na AWF w Katowicach. Uświadomił mi wiele spraw, które niby dziś są oczywiste, a wtedy takie dla mnie nie były, ale to już moja wina.

W pewnym sensie tak, ale w klubach na tym poziomie powinny pracować osoby odpowiedzialne za takie sprawy.

Teoretycznie tak, ale wiele klubów nie chce wydawać pieniędzy na dietetyka, skoro muszą jakoś dopiąć budżet. Dla mnie to też normalna sprawa. Zawodnicy dostają pieniądze na czas, ale potem może na coś zabraknąć. Ile Legia ma budżetu? Stówkę? A Zawisza jedenaście milionów… I dzięki temu możemy czasem polecieć do Krakowa na mecz samolotem. Nieraz te 500 czy 600 kilometrów podróży autokarem naprawdę czujesz w nogach. Pamiętam, jak po przyjeździe z Warszawy do Gniewina pokazałem masażyście kostkę, a ten pyta: – Skręcona?

– Nie.

Taka była napuchnięta! Pierwszy raz coś takiego mi się zdarzyło. A dietetyk w Gliwicach, wracając, otworzył mi oczy na podstawowe rzeczy. Nie na zasadzie: „zjedz 10 gramów tego i 20 tego”. Normalne nawyki żywieniowe. Nie chcę jednak wypadać na gościa, który zgrywa speca, opowiada głupoty w wywiadach, a potem zje sobie na boku loda. Każdy powinien robić to dla siebie. Prywatna sprawa.

„Rzeźnik” do pewnego momentu opowiadał o tym publicznie i było to pozytywnie odbierane.

Niech będzie… Odstawiłem wszelkie napoje gazowane, nie używam cukru i nawet staram się nie pić soków.  Zwracam też uwagę na jakość chleba i mięsa. O dziwo, panuje stereotyp, że pizza jest niezdrowa, a po meczu nie ma z tym problemu. Z piwkiem tak samo. Trzeba tylko wiedzieć, kiedy co i ile. Bardzo ważne jest też nawodnienie, szczególnie w taką pogodę. To proste rzeczy, ale potrzebna jest samodyscyplina. Raz po jakimś czasie po sezonie wziąłem sobie McDrive’a i zorientowałem się, że trochę się od tego smaku odzwyczaiłem.

W „Przeglądzie Sportowym” pojawił się kiedyś o tobie artykuł pt. „Piłkarz z przypadku”, ale gdy po transferze do Legii dziennikarz „PS” zapytał cię o to hasło, odniosłem wrażenie, że lekko cię to ubodło.

Z przypadku, z przypadku… Trzeba mieć po prostu dużo szczęścia. Wiem, że gdybym nie trafił na Andrzeja Blachę, to by mnie nie było. Czasem jednak potrzebny jest taki trener lub działacz, który na ciebie postawi, a potem wszystko zależy już od zawodnika. Czy zabolało mnie to określenie z „Przeglądu”? Coś jednak musiałem zrobić, by trafić do tej Ekstraklasy, dlatego lekko się zdziwiłem, gdy to przeczytałem.

W ilu procentach wykorzystałeś swoją szansę? Wycisnąłeś maksimum czy mogłeś być wyżej?

Nie wiem. Chciałbym więcej, ale wiem, że jest wiele osób o wyższych umiejętnościach, którym się nie udało. Dlatego trzeba pewne sprawy docenić.

Ale widzisz, że brakuje ci takiego wyszkolenia typowo z akademii, z jakim spotykasz się np. w przypadku młodych piłkarzy Legii?

Jestem piłkarzem z poprzedniego pokolenia i nigdy tego nie sprawdzę, ale chciałbym zobaczyć, jakbym wyglądał, gdybym faktycznie przeszedł takie szkolenie. Jeśli ktoś zalicza te wszystkie etapy od szóstego roku życia i trenuje na trawiastych, równych boiskach, to musi wyglądać lepiej. Na czym ćwiczą Hiszpanie i Niemcy? Na stołach. A potem widzimy tiki-takę, jakość podań i technikę. Wyjątkiem są Brazylijczycy. Większość chłopaków z mojego pokolenia, myślę, trenowało w takich warunkach, jakie miałem w Hetmanie Białystok. Dziś chłopaki mają wszystko. Nie muszą się martwić, że będą trenować na piasku albo ktoś ich wyrzuci. Tak sobie ostatnio myślałem, że fajnie jest przejść taką drogę – zacząć od czwartej ligi, potem trzecia, druga, pierwsza, średniak w Ekstraklasie, a na koniec Legia, by zobaczyć te wszystkie różnice. Jeśli chłopak wychowa się w Legii, w której ma wszystko, to dla niego normalność. A potem pójdzie do innego klubu, okaże się, że brakuje wielu rzeczy i będzie: „kurwa mać, ale jak to? Jak ja mam pracować?”. Nie to, że się załamie – po prostu się zdziwi. To ogromna różnica, z której mogą sobie nie zdawać sprawy.

Zazdrościsz tym dzieciakom?

Trochę tak. Chciałbym się znaleźć na ich miejscu parę lat wcześniej. Ale nie chcę też, żeby to brzmiało tak, jakbym narzekał na swój los. Przechodząc do Legii, czułem się pewnie. Mam za sobą dobry rok, dostałem dwa powołania do reprezentacji… Byłem gotowy na coś więcej. W innych klubach gdy przegrasz mecz, często jest: „nic się nie stało, odcinamy się od tego i jedziemy dalej”. Tutaj od razu pojawia się presja, gwizdy i krzyki. Wymagania. Ale to normalne w drużynie mistrza Polski i sam chciałem to poczuć.

Da się całkiem odciąć od takiej presji?

Myślę, że nie.

I jak reagujesz na reakcje mediów np. po takim Bełchatowie czy Saint Patrick? Domyślam się, że grając w Zawiszy, często czytałeś prasę.

Nawet nie (śmiech). Staram się odcinać, ale każdy zawodnik w jakiś sposób to przeżywa. Całkiem odciąć się nie da.

A czytałeś opinie na temat swojego transferu?

Coś tam czytałem…

Sporo było takich głosów – po co Legii kolejny obrońca albo czy taki klub nie powinien szukać wzmocnień wyżej.

Każdy ma prawo do własnej opinii. Gdyby przyszedł stoper klasy europejskiej, pojawiłyby się zachwyty i wcześniej pewnie bym to przeżywał, ale teraz podchodzę do tego ze spokojem. Po ostatnim roku czułem się naprawdę mocny. Chciałem w końcu odpalić i udowodnić, na co mnie stać.

Powołanie do reprezentacji było dla ciebie szokiem czy spodziewałeś się, że je dostaniesz?

Miałem naprawdę niezłą jesień. Wiosna była trochę słabsza, szczególnie końcówka, ale ogólnie też było OK. Przed powołaniem na Emiraty czułem się mocny psychicznie i fizycznie, miałem luz i pomyślałem, że może na to zasłużyłem.

Jesteś zadowolony z tego, jak się pokazałeś Nawałce?

Myślę, że tak. Zagrałem niezły mecz z Mołdawią. Jak na pierwszy raz, było OK.

Zrobił się wokół ciebie duży szum. Wywiady, Liga+ Extra, reprezentacja, jedenastki kolejki…

Widzisz, a mnie to nie odpowiada.

Nie? Miałem wrażenie, że wręcz przeciwnie.

Nawet teraz sobie pomyślałem: zgodziłem się na wywiad, ale chyba go odwołam, chociaż może nie, bo zaraz będzie jazda na stronie (śmiech). W pewnym momencie naprawdę mnie to zaczęło męczyć. Jeden wywiad, drugi, trzeci… Myślę sobie: skopiuj sobie to człowieku ze strony, skoro zadajesz te same pytania albo jakoś się dogadajcie. Za dużo tego było. Nie lubię, gdy ktoś pojawia się wszędzie, a nagle zaczęło to dotyczyć samego mnie. Potem zagram słabszy mecz i będzie koniec: „po co on tak wszędzie gada? Niech się weźmie do roboty na boisku”.

To głupi argument. Jest 13.00, a trening masz o 18.00.

Zgadza się, ale po prostu nie lubię być na świeczniku. Wolę przebywać w cieniu.

Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA

Fot. FotoPyK


Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
5
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...