Reklama

Życie jak w Madrycie. Superagent Jerzyk

redakcja

Autor:redakcja

23 lipca 2014, 17:58 • 8 min czytania 0 komentarzy

„Ambitny posiadacz daru perswazji godnego zaklinacza węży, trudniący się handlem prestiżowymi kontaktami, a czasem także piłkarzami. Inwestor”… To nie opis profilu kawalerskiego na eDarling.es, tak w mediach przedstawia się wielki Jorge Mendes. Superagent Jerzyk, rekin światowych rynków transferowych, wróg publiczny numer 1 hiszpańskich agentów piłkarskich i kilku klubów-bankrutów. Jego najnowsza perełka, James Rodriguez podpisał właśnie 6-letni kontrakt z Realem Madryt. Mendes sprawił, że w ostatnich 4 latach za młodego Kolumbijczyka zapłacono w sumie 132 miliony euro. Wartość piłkarza wzrosła… 11-krotnie.

Życie jak w Madrycie. Superagent Jerzyk

Dyskoteka „Alfandega” w portowej mieścinie Caminha na północno-zachodnim wybrzeżu Portugalii. Przy stole siedzą lokalny Jordan Belfort i 23-letni bramkarz. Jest lato 1997 roku. Po długiej i upojnej nocy Mendes dobija targu z Nuno Spirito Santo. Zawodnik Vitoria Guimaraes odrzuca ofertę FC Porto i za namową swojego nowego menedżera wybiera Deportivo La Coruña. 300 milionów hiszpańskich peset (1,85 miliona euro) – za taką kwotę Mendes sprzedaje swojego pierwszego poważnego klienta. Tak rozpoczyna się opowieść o wielkich podbojach, ba – dywanowych atakach Superagenta na poważanej futbolowej scenie.

Po Nuno Spirito (dziś trener Valencii), w portfolio Mendesa znaleźli się kolejno: Costinha, Deco, Paulo Ferreira, Tiago i przede wszystkim Jose Mourinho. Połowa drużyny FC Porto korzystała wówczas z usług lizbończyka z dzielnicy Petrogal. Wszystkich (poza Costinhą i Deco, który trafił do Barcelony) Mendes wytransferował w 2004 do Chelsea. Świat usłyszał o królu polowania. Przekaz był jasny – jesteś piłkarzem/trenerem z Portugalii, grasz/trenujesz w tamtejszej lidze i chcesz zaistnieć – wykonaj telefon do Jorge. Tak zrodziły się pierwsze legendy o mocarstwie wspartym dziś na dwóch bardzo solidnych filarach – najlepszym piłkarzu i trenerze świata (oczywiście w opinii Mendesa).

Chciałbym uciec od sztampowych porównań, ale w przypadku Superagenta Jerzyka jestem bezsilny. Gość zrobił filmową karierę od zera do milionera. Zaczynał jako piłkarz (lewonożny pomocnik) w klubach i klubikach – z lizbońskich dzielnic, bądź z III i IV ligi w północnej Portugalii. Nigdy jednak nie żył marzeniami o wielkiej futbolowej sławie. Już w wieku 21 lat pożyczył, od zmarłego kilka lat temu brata, milion escudo (w przeliczeniu na euro, około 5 tysięcy) i otworzył w 30-tysięcznym Viana Do Castelo pierwszy video club. To był żywioł. Nazwa wypożyczalni – Samui, pochodziła od tajlandzkiej wysypy, na której wakacje spędził wspólnik i kolega z drużyny Antonio. Mendes od dziecka był chorobliwym fanem filmów z Seanem Pennem i Robertem de Niro, tak więc dziewiczy biznes zrodził się bardziej z hobby niż przemyślanej strategii biznesowej. Wypożyczanie kaset szło tak dobrze, że Jorge i Antonio powiększyli sieć o kolejne sześć video clubów. W międzyczasie Mendes doszedł do wniosku, że nie ma czasu na regularny trening w tygodniu. Przeniósł się z Vianense do IV-ligowej filii klubu – Lanheses i na dzień dobry poprosił o trenowanie i granie w weekendy… za darmo. W zamian za to, wynegocjował u szefów zgodę na wywieszenie banerów z reklamą wypożyczalni na okalającym boisko gołym ogrodzeniu. Chwyt miał przyciągnąć nowych klientów – kibiców drużyny, w większości pracujących w pobliskiej destylarni żywicy, w której kierownikiem był starszy brat Mendesa.

Jorge błyskawicznie wspinał się po szczeblach regionalnej prosperity. Przed 30-stką został mianowany szefem kompleksu hotelowo-restauracyjnego Luziamar. Na miejscowej plaży otworzył pierwszy bar z… hamburgerami. Mendes był kompletnym przeciwieństwem biznesowo niezdarnego Piotra Nowosada. Żeby jednak zacząć zarabiać poważną kasę w Portugalii zrozumiał, że musi znaleźć dla siebie niszę. Zrozumiał, że esencją jego sukcesu są znajomości, kontakty, networking, dar perswazji. Postawił na menedżerkę. W 1996 roku przejął Gestifute, niewielką agencję z kilkoma skautami na etacie.

Reklama

Dalsze losy Mendesa znacie doskonale. Po tym jak ogołocił FC Porto Pinto da Costy, przykleił swojego macki do Chelsea Abramowicza, po czym zaczął masowy eksport piłkarzy z portugalskiej Ligi Sagres – Benfica, Sporting Lizbona, Sporting Braga, Pacos Ferreira. Kiedy już wchodził do jakiegoś klubu ze swoim portfolio, to tylko z ofertą sprzedaży hurtowej. W krótkim odstępie czasu umieścił w Besiktasie Stambuł aż 7 piłkarzy: Simao, Manuel Fernandes, Quaresma, Bebe, Hugo Almeida, Sidnei i Julio Alves. Eldorado dla interesów Mendesa stała się jednak Hiszpania. Przyjaźń, a wręcz rodzicielska więź „afilhado” z właścicielem El Depor – Augusto Cesarem Lendoiro, otworzyła wrota do rynku La Liga. Prawdziwym „pelotazo” okazał się transfer Pepe do Realu Madryt. Majstersztyk. Efekt był tak pozytywny, że nawet osoby, które dobijały targu ze strony Los Blancos – Calderon i Mijatović, nie zapaskudziły Mendesowi renomy na Bernabeu. Ich następcy – Florentino i Valdano również zaufali Portugalczykowi. Ściągnęli do Madrytu okręt flagowy Mendesa: Mourinho-Cristiano.

O praktykach menedżerskich Superagenta Jerzyka krążą legendy. Z jednej strony ma w swoim CV czyny niegodne najbrudniejszej konkurencji, z drugiej wypracował autorski, unikalny w tym biznesie model. Mendes potrafił pobić się na lotnisku z Jose Veigą (agentem Figo), nie stronił również od sądowych potyczek z Aną Almeidą, której „podwędził” Naniego. Kiedy zimą 2011 Werder Brema zdecydował się nie przedłużać dobiegającej końca umowy z Hugo Almeidą, Mendes zadzwonił do kilku znajomych dziennikarzy z „Marki” i „As”. Poprosił o chmurę dymu, o sztuczne zainteresowanie napastnikiem samego Realu. Błyskawicznie, z 2 milionami euro, zgłosili się Turcy z Besiktasu. Połowę sumy z własnej kieszeni wyłożył Mendes. Nic nowego w modus operandi Mendesa. Portugalczyk bardzo często sam partycypuje w transakcjach, a jeżeli nie on, to któryś z zaprzyjaźnionych funduszy inwestycyjnych.

– Nauczyłem się tego od brazylijskiej agencji Traffic Sports. Kupowałem tani, ale dobrze zapowiadający się talent w Brazylii, po czym dzieliłem kartę własności między kilka klubów lub inwestorów. Po pewnym czasie zbierałem czysty zysk ze sprzedaży – opowiadał w wywiadzie dla dziennika „El Mundo” Mendes. Jednym z ośmiu, jakie udzielił od.. 1995 roku.

Mendes jest świadomy, że Traffic Sport spustoszył kapitały klubów w Brazylii. Zdaje sobie sprawę, że HAZ Sports Agency Piniego Zahaviego doprowadziła do bankructwa kilka zasłużonych instytucji futbolowych w Argentynie. Modelu jednak nie zmieni, mimo że FIFA bacznie patrzy mu na ręce, a kibice na ulicach Saragossy urządzają marsze na rzecz wyrwania Realu z czeluści plajty. Mało tego, Mendes do spółki z Peterem Kenyonem zaczęli swego czasu doradzać funduszowi Quality Sports Investment (QSI) – spółce, która handluje piłkarzami, jakby byli aktywami finansowymi przeznaczonymi do obrotu na giełdzie. Duże ryzyko (kontuzje, wydajność), ale i duże zyski (nawet do 10% przy minimum milionie euro inwestycji).

Gestifute zatrudnia dziś ponad 50 osób. Z usług firmy Mendesa korzysta ponad 100 piłkarzy i przede wszystkim kilku strategicznych dla brazylijsko-portugalskiego rynku trenerów: Mourinho, Scolari, Queiroz, Paulo Bento czy Nuno Espirito Santo. Mendes ma w garści Florentino (Real), Gil Marina (Atletico), a teraz także kupca Valencii (Lima). Przepis na sukces co roku jest ten sam. Przykład? Pierwszy z brzegu, choćby ten z lata 2011. Nie miejcie proszę tylko pretensji o ewentualne zawroty głowy czy nawracający oczopląs…

Fabio Coentrao przechodzi z Benfiki do Realu. W przeciwną stronę „wędruje” Ezequiel Garay. W tym samym czasie Juan Carlos trafia z Madrytu do Realu Saragossa, przy czym najpierw zostaje zarejestrowany w Sportingu Braga. Bragę w międzyczasie opuszczają Pizzi i Silvio i przenoszą się do Atletico Madryt, z którego do… Bragi trafia Fran Merida. Na tym nie koniec transferowego labiryntu. Na Vicente Calderon trafiają z FC Porto Radamel Falcao i Ruben Micael. Ten drugi, podobnie jak wspomniany Juan Carlos i bramkarz Roberto (kupiony, a jakże z Benfiki) lądują w Saragossie. Do stolicy Aragonii dołącza również Helder Postiga ze Sportingu Lizbona. Z kolei do Sportingu z Atletico przenosi się Elias. Miejsce Eliasa w Atletico zajmuje aktualny kapitan rojiblancos Gabi Fernandez (kupiony z… Realu Saragossa). 7 klubów – 4 z Portugalii, 3 z Hiszpanii. 13 operacji w 50 dni. 150 milionów euro. Jeden menedżer.

Reklama

W liście do miesięcznika „Panenka” 48-letni Superagent Jerzyk napisał:

„Być może któregoś dnia, ludzie dowiedzą się o mnie czegoś więcej. Być może nie wszystko będzie wtedy tylko splendorem. Może opowiem wam również o porażkach. Do tego jednak czasu wciąż będę ubierał się w garnitury od Armaniego i spędzał 16 godzin dziennie z telefonem przyklejonym do ucha. Nadal będę uśmiechał się do dyrektorów i socios, knuł nowe znajomości, zarabiając pieniądze i pozwalając innym je zarabiać. Ale przede wszystkim będę pożerał role filmowe Sean Penna i Roberto de Niro. Tego możecie być pewni”.

***

PS: Tydzień temu, po felietonie „FCBaner” dostałem się pod ostrzał zmasowanej krytyki internetowego establishmentu polskich cules. Zarzucono mi bezczeszczenie historii Barcelony, ignorowanie katalońskich korzeni, żonglowanie etymologią klubowego motto – jednym słowem amatorskie pokpienie wielowątkowej ADN Barcy. Odzew, głównie na Twitterze, był tak huraganowy, że o rzetelnej dyskusji nad postawioną przeze mnie tezą, mowy być nie mogło. Spienione emocje (również moje, za co wtajemniczone osoby, szczerze przepraszam) wzięły górę. Felieton – skierowany także (a może przede wszystkim) do kibiców FCB, nie odniósł pożądanego efektu. Miał być pretekstem do refleksji, debaty, ale został odebrany, jako jednostronny atak z premedytacją prosto z madryckiego okopu. Mógłbym w tym miejscu bronić się formą, odsyłać do skrótów myślowych, zasłaniać się… zasłoniętymi wnioskami. Tylko po co? Często – my piszący – zasłaniamy się klauzulą „czytania ze zrozumieniem”, rzadko przyjmują do siebie zarzuty o tendencyjność argumentów/porównań, spłaszczenie problematyki, wybielanie „za” i tuszowanie „przeciw”. Ja, te zarzuty przyjmuję na klatę. A skoro już posługuję się wyjaśniającym post scriptum to znaczy, że tekst sprzed tygodnia kompletny być nie mógł.

Kończąc wątek, dodam tylko, że „FCBaner” nie był ani próbą zamachu na historię, dziedzictwo, katalońską „mas que” emancypację, ani nie chodziło w nim o ilość sprzedanych koszulek w barwach katalońskiej flagi. Do czytelnika próbowałem dotrzeć z hasłem o bańce hipokryzji, w której klub i jego sternicy żyją od kilku lat. O medialnej bańce wyjątkowości, która pękła między innymi poprzez logo na koszulkach. 10 lat temu żaden Katalończyk nie dopuszczał nawet o tym myśli. Rynek szybko zweryfikował ich i nas. Dziś z kolei nikt nie zastanawia się, że wraz z nową ustawą o sporcie w Hiszpanii, takie kluby jak Barcy czy Real będą zmuszone (także pod presją Komisji Europejskiej) do zmiany statusu prawnego – na Sportową Spółkę Akcyjną. Stąd już o wiele prostsza droga do „socis”. Za 5, 25, a może 50 lat Katarczycy staną przed drzwiami Barcy i zapukają z ofertą wykupienia 5%, później 25% i w końcu 51% akcji największego majątku Katalonii.

RAFAŁ LEBIEDZIŃSKI
z Hiszpanii
Twitter: @rafa_lebiedz24

Najnowsze

Felietony i blogi

EURO 2024

Pracował dwa dni w Niecieczy, teraz pojedzie na Euro. Wielki sukces Probierza

Patryk Fabisiak
0
Pracował dwa dni w Niecieczy, teraz pojedzie na Euro. Wielki sukces Probierza
Felietony i blogi

Futbol w dobie późnego kapitalizmu – czyli jak firma ubezpieczeniowa z Miami szturmuje piłkarskie salony?

redakcja
7
Futbol w dobie późnego kapitalizmu – czyli jak firma ubezpieczeniowa z Miami szturmuje piłkarskie salony?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...