Pierwszemu zdarzyło się opuścić trening, bo ważniejsze w danym momencie było dopięcie kupna domku letniskowego. Drugi znacznie grzeczniejszy, ale też zdolny na przykład uciszać własnych kibiców. Alessio Cerci i Ciro Immobile są naczelnymi architektami spełniających się marzeń kibiców Torino. Klubu, który po dziesiątkach lat przykrego marazmu zdaje się nawiązywać do wielkich tradycji. Klubu, który w zeszłym sezonie przegrał aż czternaście ligowych meczów, a teraz może realnie myśleć o kwalifikacji do europejskich pucharów.
Kwiecień, rok 2011. Cerci robi sobie mały wypad na miasto i parkuje swoje luksusowe Maserati w centrum Florencji. Prawdopodobnie nie ma pojęcia, że właśnie zajął miejsce pod posterunkiem policji, zarezerwowane dla radiowozu. Z budynku wychodzi policjantka. Wywiązuje się zabawny dialog.
– Proszę pana, tutaj nie można parkować. Proszę natychmiast odjechać.
– Ł»e co? Chyba nie zdajesz sobie sprawy z kim rozmawiasz. Przeparkuję, ale najpierw idę na kolację – odpowiedział rzymskim dialektem i odszedł.
To tylko jedna z tysiąca (akurat potwierdzona) obiegowych legend i opowiastek na temat Cerciego, które zostawił podczas swojego dwuletniego pobytu we Florencji. Inna, ulubiona kibiców Violi, głosiła, że widziano go, kiedy wyprowadzał swojego kota na smyczy. Tę, po jakimś czasie, zdementował sam zawodnik. Okazało się, że była to miniaturka psa. Pies, kot, królik czy aligator. Nieistotne, bo we Florencji za Cercim i tak nie przepadał nikt. Przerąbane miał od samego progu, z racji tego, że urodził się w Rzymie i mocno identyfikuje się z Romą. Gwizdy na trybunach czy przyśpiewki o “gównianym rzymianinie” były na porządku dziennym. Inna sprawa, że on sam nie pozostawał bierny i uwielbiał wdawać się w szczeniackie polemiki. Kiedyś uroczyście zakomunikował nawet, że po zdobytej bramce ani myśli podbiegać w stronę trybun.
Wtedy atmosfera w klubie z Florencji była wyjątkowo mętna. Viola biła się o utrzymanie, a mecze na Artemio Franchi były dla jej piłkarzy porównywalne z tymi rozgrywanymi na najgorętszych terenach. Kibice potrafili urządzać swoim piłkarzom piekło. Wszystko to odbijało się na atmosferze w szatni. Wnioskując po jednej z anegdotek, także i tam Cerci nie był człowiekiem lubianym.
Odprawa przed jednym z meczów. Trener Sinisa Mihajlović skończył przemowę i spuentował ją, mówiąc: “Podawajcie do Alessio. Tylko pamiętajcie, podawajcie piłkę do Alessio.” Wtedy, ni stąd, ni zowąd, wstał Artur Boruc i wypalił: – Trenerze, mogę pytanko? A kim właściwie jest ten cały Alessio?
Nic dziwnego, że za nim nie przepadali. Ogólnie uważany jest za gwiazdorka, którego stan konta bankowego jest odwrotnie proporcjonalny do ilorazu inteligencji. Pewnego dnia nie pojawił się na treningu. Trener dzwoni, Cerci oczywiście nie odbiera. Okazało się, że właśnie był pochłonięty kupowaniem nowej posiadłości. Potem, bez nuty skrępowania, tłumaczył się prasie. – No co? Musiałem kupić dom. Wcześniej już sześć razy przekładałem spotkanie z pośrednikiem. Gdybym nie dotarł, przepadłoby mi 300 tysięcy euro.
Kolejna barwna historia z życia wzięta dotyczy jego dziewczyny, pięknej, ale najwyraźniej nie grzeszącej inteligencją Federiki Riccardi. Po dobrych kilku miesiącach pobytu we Florencji jechała taksówką. W pewnym momencie błysnęła intelektem i zagadała do kierowcy.
– Mam pytanie. To, takie coś, przed nami. Tam gdzie jest tyle ludzi. Co to właściwie jest?
– To Ponte Vecchio, proszę pani. Ludzie przyjeżdżają tu z Alaski tylko po to, żeby go zobaczyć.
Chłop kompletnie się załamał. To tak, jakby mieszkać w Warszawie i zastanawiać się czym jest ta wysoka, wyraźnie wysłużona budowla obok Złotych Tarasów. Ricciardi zasłynęła też słynnym wpisem na Facebooku, na gorąco po tym, jak Fiorentina odpadła z Pucharu Włoch. “Nie ma Alessio, nie ma Pucharu Włoch, hahahahaha, ciao ciao Delio (Rossi, ówczesny trener Fiorentiny – red.) i ciao ciao kibice Violi”.
Od słynnej sytuacji na parkingu do Cerciego przylgnęła ksywa… “Parking”. Dawno temu, kiedy o prawie jazdy czy szybkich brykach mógł tylko pomarzyć, dziennikarze nazywali go jednak “Henrym z Valmontone”. Chłopak miał naprawdę niecodzienny talent. W Serie A zadebiutował już w wieku szesnastu lat, jeszcze za czasów, kiedy Romę prowadził Fabio Capello. Był dumą Rzymu. Wróżono mu świetlaną przyszłość, miał zostać legendą Giallorossich. Z roku na rok sodówka nabierała jednak procentów. Kiedy już udało mu się zaliczyć świetny sezon na wypożyczeniu w drugoligowej Pisie, złapał paskudną kontuzję. Co ciekawe, tam prowadził go Giampiero Ventura. Ten sam trener, który później wszystkimi siłami zwabił go do Torino. Włosi uważają go za jeden z najbardziej zmarnowanych talentów ostatniej dekady. Wróć. Uważali, bo eksplodował teraz, mając 26 wiosen. Z dziesięcioletnim opóźnieniem.
Nieco szybciej dojrzał drugi z turyńskich bliźniaków. Dziś Immobile ma 24 lata. Gdyby grał w naszej ekstraklasie, ciągle łapałby się zatem na forujące miano młodego talentu. Włoska publika zna go nie od wczoraj. Z nim było trochę podobnie jak z Cercim. Eksplozja za dzieciaka, wielkie nadzieje i zjazd po zderzeniu się z dorosłym futbolem. Różnica polega na tym, że zdarzył mu się jeden nie dobry, a fenomenalny sezon. Było to w Pescarze, z którą wygrał Serie B i został królem strzelców ligi. Wówczas Zdenek Zeman skrzyknął tam kilka błyszczących diamencików. W paczce miał też Lorenzo Insigne, z którym Immobile tworzył fantastyczny, strzelecki duet, czy Marco Verrattiego.
Ciro jest postrzegany jako chłopak raczej spokojny, który ciężką pracą realizuje swoje futbolowe marzenia. W przeciwieństwie do Cerciego pochodzi z małego, nadmorskiego miasteczka Torre Annunziata, leżącego w brudnej i zarządzanej Camorrą części Kampanii. Tak się składa, że odwiedziliśmy tamtejsze plaże. Petów było na nich co najmniej tyle, co piasku, a hałdy śmieci wzdłuż dróg sprawiały wrażenie odpadkowych wąwozów.
Niby grzeczny, ale nie do końca, co udowodnił w poprzednim sezonie, konfliktując się z kibicami Genoi, dla której grał. Po golu strzelonym Interowi na San Siro, podbiegł do kibiców i, przykładając palec do ust, ostentacyjnie ich uciszył. Było to o tyle dziwne i zaskakujące, że… był wówczas jednym z ich ulubieńców. O ile wielu zawodnikom chętnie skopaliby tyłki, o tyle Immobile, z uwagi na swój wiek i zaangażowanie, miał pewien immunitet. Nonszalancki gest błyskawicznie spotkał się z ostrą reakcją przedstawicieli tifosich, którzy dali mu cenną lekcję.
“Być może tego nie wiesz, ale od początku darzyliśmy cię szczególną sympatią. Obraziłeś się o gwizdy po przegranych meczach… W porządku. Zauważ jednak, że jesteśmy przedostatni w tabeli. Dla nas, kochających ten klub, który ma 120-letnią tradycję, sytuacja wygląda tragicznie. Najpierw niech wypadną ci mleczaki i cokolwiek osiągnij. Potem uciszaj własnych kibiców.”
Ł»al do klubów, w których dorastali, mają prawo mieć obydwaj. Cerci do Romy, Immobile do Juventusu. Szybko przypięto im łatkę wielkich talentów. Być może za szybko i zderzenie się z pierwszym zespołem było jak odbicie się od ściany. Z różnym skutkiem tułali się po wypożyczeniach, aż wreszcie obaj, w tym samym momencie, trafili na podatny grunt. W Torino odnaleźli spokój, mniejszą presję i trenera, który ufa im, jak własnym synom, ale też karci, kiedy na to zasługują. Nie ma jednak wątpliwości, że Ventura, ten 66-letni dziadziuś, będący najstarszym trenerem w Serie A, wykrzesał z nich tyle, ile nie wykrzesał jeszcze nikt. Oni odwdzięczają się tak jak trzeba, czyli bramkami. Są najskuteczniejszym duetem napastników w całej lidze, równie dobrym jak Carlos Tevez i Fernando Llorente.
Niewykluczone, że latem któryś odejdzie. Być może nawet obaj. Szansa na europejskie puchary jest jednak realna. Mogłaby przełożyć się na wyższe kontrakty, realne wzmocnienia, a wtedy Torino być może wkroczy na nowy, nieosiągalny od dziesiątków lat poziom. Wszystko dzięki dwójce Cerci-Immobile. Turyńskim bliźniakom, których różni niemal wszystko.