Reklama

Orest Lenczyk… zaprosił Weszło na rozmowę

redakcja

Autor:redakcja

26 lipca 2011, 12:19 • 21 min czytania 0 komentarzy

To o nim – spośród wszystkich trenerów – mówiło się ostatnio najwięcej. Ale on niechętnie, a właściwie wcale nie udzielał wywiadów, czasami godził się na króciutkie rozmówki. Zdobył wicemistrzostwo, odebrał nagrodę dla najlepszego trenera ligi, przedłużył kontrakt i zamilknął. – O czym chcecie gadać? O mnie? Ja już swoje powiedziałem – każdy odbijał się od ściany… Teraz Orest Lenczyk przerwał milczenie. W ekskluzywnej, obszernej rozmowie z Weszło. To pierwszy tak szczery wywiad z trenerem Śląska od zakończenia sezonu. W dodatku… tym razem inicjatywa spotkania wyszła od niego.
– Zostanie pan po treningu, porozmawiamy sobie na spokojnie, ale tylko pan sam – zagaił trener Śląska naszego dziennikarza, Tomka Kwaśniaka. Ale w końcu naszych przedstawicieli było dwóch, bo jeszcze drugi Tomek – Ćwiąkała.

Orest Lenczyk… zaprosił Weszło na rozmowę

– No, co wy ode mnie chcecie? – w swoim stylu zaczął Orest Lenczyk.

Dlaczego tyle czasu nie chciał się pan zgodzić na rozmowę? Czymś pana obraziłem?
Pan się czasem zachowuje tak, jakby pisał w L’Osservatore Romano, New York Times albo Trybunie Ludu. Jak jest konferencja prasowa, to się pan pcha przed szereg i pierwszy chce pytanie zadawać…

Nieprawda…
Czemu mi pan przerywa? Daj pan skończyć. Najczęściej ma pan takie pytanie, jakby włożyć drut kolczasty, nie wiem gdzie. Zejdźmy na ziemię. Słucham pytań.

Dlaczego zdecydował się pan zostać w Śląsku?
Wie pan, 43 lata temu poznałem we Wrocławiu swoją żonę. Tutaj się ożeniłem, tutaj mi się dzieci urodziły i żona mi w pewnym momencie powiedziała, że chciałaby jeszcze troszeczkę pomieszkać we Wrocławiu. A ponieważ mieszkam 35 lat w Krakowie, to pomieszkać we Wrocławiu nie pracując tu, byłoby trochę nie tak. Po drugie – mimo wszystko wierzę, że przez te niespełna dziesięć miesięcy coś się zrobiło. Uznałem, że jestem w stanie tym piłkarzom i temu klubowi jeszcze pomóc. Mając przy tym nadzieję, że się nie popsuje tego, co się już zrobiło. A pewna współodpowiedzialność z właścicielami klubu, co do przyszłych transferów, co do celów sportowych, pozwoliła mi zrezygnować z innych propozycji, gdzie trzeba by było zaczynać od początku. Tym bardziej, że trener Wleciałowski był też zainteresowany tym, żeby to kontynuować. No i to, że pewne sprawy i decyzje od pierwszego lipca wziąłem w swoje ręce…

Reklama

I właśnie to było decydującym czynnikiem?
Tak.

Chodziło panu bardziej o struktury i sposób funkcjonowania klubu czy po prostu nie mógł się pan dogadać z Krzysztofem Paluszkiem?
Pan chyba zauważył, że ja nigdy nie użyłem tego nazwiska. Pan mnie w tym momencie prowokuje, panie Kwaśniak. I to jest właśnie jeden z powodów, przez które ja z panem – w zasadzie od pewnego czasu – nie chciałem rozmawiać. No cóż, powiem szczerze – po prostu zauważyłem, że pan się umie dobrze poruszać w tym wszystkim…

Pytać o nazwiska to źle?
Czemu pan strzela do mnie co chwilę, nie dając mi skończyć? No tak jakby pan uważał, że wszystko co do pana mówię, kompletnie nie ma znaczenia, a liczy się tylko pańskie pytanie. Mógłbym tutaj przynieść całą stertę tego, co media wypisywały na mój temat. Także paszkwili pod moim adresem, mając nadzieję, że pozbędą się mojej osoby z Wrocławia. Ale ja jestem na tyle chodzący po wrocławskiej ziemi, że wiem nie tylko kto to, ale też – dlaczego. To nie jest moja prywata. Pracowałem z ludźmi i mogę powiedzieć, że od pewnego momentu zaakceptowali mój sposób prowadzenia drużyny, trenowania i mnie nie interesują przeciętniacy. Ł»ycie mnie nauczyło, że w piłce nożnej jest masa przeciętniaków, którzy wszystko robią, żeby zostać w klubie albo być przy klubie. No bo gdzie oni pójdą? To dotyczy wielu zawodów. Dziennikarskiego teżâ€¦ Przekonałem się, że we Wrocławiu jest kilku przeciętniaków, którzy – nie wiem czy aż tak dobrze się uczyli – ale czasem mam wrażenie, że zachowują się jak zwierzę, które ugryzie i ucieka się schować do krzaków.

Mnie też pan ma na myśli?
Pan wybaczy, ale ja nie czytałem żadnej pańskiej publikacji. Pana Ćwiąkały za to czytałem. Mnie wystarczy to, co pan do mnie mówił i jak się pan zachowywał na konferencjach prasowych. Co jeszcze?

Niech pan powie konkretnie o co chodzi.
Jak pan nie wie o co chodzi, to ja mogę w tej chwili przerwać rozmowę i powiedzieć panu – żegnam. Tak pan chce? Pozwoliłem sobie pana zaprosić, dając szansę, ale jak pan się nie zmieni, to żegnam.

W tym momencie zapadła niezręczna cisza…

To ja bym zapytał…
O! Pan Ćwiąkała. Nareszcie.

Mówił pan, że zobaczył w Śląsku zawodników, którym można pomóc. Niektórym chyba nawet uratował pan karierę? Myślę choćby o Piotrze Ćwielongu.
Piotrek jest na pewno utalentowanym piłkarzem, stąd trafiał do klubów o większych ambicjach jak Ruch czy Śląsk. A jego powroty zamykały mu drogę do lepszej kariery, ale jestem przekonany, że w Chorzowie pracował podobnie jak pracujemy teraz we Wrocławiu. Ten sposób mu służy. Ponieważ Śląsk dwa lata temu chciał iść w kierunku sukcesów, a sukcesy po awansie to była nawet pierwsza połówka tabeli, no to Piotrek tutaj piłkarsko pasował. A to, co pan zauważył, to pewnie wynik tego, że wrócił na sposób przygotowania, trenowania i stąd też miał wiele meczów, które stawiały go wśród tych najlepszych na boisku. Chociaż były sytuacje, że go zmieniałem, ale nie z uwagi na to, że słabiej grał, ale z przyczyn taktycznych.

Reklama

Czemu w takim razie ludzie lekceważą te pana metody treningowe?
Sprawa jest prosta: bo nie wiedzą, co ja robię. Powiem panom wprost, że wielu z tych, którzy mnie przez lata krytykowali – nigdy ze mną nie rozmawiało i nigdy na treningu nie było. To raz. A dwa: jeśli są gdzieś po klubach zawodnicy, którzy mieli o tym złe zdanie, to albo byli tak piłkarskim treningiem doprowadzeni do obniżenia formy, że nikt nie był w stanie im pomóc, albo musieli odejść, bo nie byli w stanie swoją grą czy formą w tej drużynie zaistnieć. Czasem mówię zawodnikom, że nie mam zamiaru ich uczyć grania w piłkę. Mnie wystarczy, że zagrają tak, jak umieją najlepiej, ale zrobię wszystko, aby ich przygotować do tej gry fizycznie tak, żeby byli postaciami na tym boisku, a nie tymi, których ktoś będzie z boku wytykał palcem i pytał, dlaczego on w ogóle gra.

Nie dziwi pana, że inni trenerzy się nie interesują tymi metodami?
W PZPN-ie byłem w sumie piętnaście lat. Byłem w zarządzie, byłem w wydziale szkolenia, byłem w radzie trenerów, byłem nawet wiceprzewodniczącym wydziału szkolenia. Właśnie z tego powodu – też dzięki dr Jerzemu Wielkoszyńskiemu – uznałem ponad dwadzieścia lat temu, że trzeba to robić inaczej… Wiecie, skończyłem kopać piłkę – bo wcale nie uważam, że w nią grałem – mając dwadzieścia cztery lata. W wieku 25 lat miałem kontuzję, która skończyła się operacją. Wtedy to wyglądało dramatycznie, bo trzeba było otwierać kolano. Ponieważ jeździłem również na nartach, uznałem, że jedno z drugim się kłóciło i zakończę kopanie piłki…

A kopałem ją od dziecka i to dosłownie od dziecka. Mieliśmy do tego wspaniałe warunki – swój ogród i swoich kolegów. Oczywiście najczęściej boso. Natomiast, jak już dorastałem, to już zauważono, że nie tylko kopię tę piłkę, ale coś tam gram. Stal Mielec wtedy była w pierwszej lidze, Stal Rzeszów też, a dwie, trzy drużyny z województwa rzeszowskiego grały w drugiej lidze. A jeśli mnie z Sanoka, z miasta, gdzie w tamtych czasach była tylko trzecia czy, jak ją nazywano, okręgowa liga – powoływano do reprezentacji województwa juniorów, choćby do Pucharu Michałowicza, to coś tam musiałem w tą piłkę grać. Tego się nie zapomina, tak samo jak jazdy na rowerze czy łyżwach. Stąd nie wstydziłem się wiele lat wśród zawodników ekstraklasy, pierwszej ligi kopać piłkę czy grać między nimi….

Wracam do tego, co uważam za swój kapitał i nie mam zamiaru nikomu tego oddawać, przekazywać. W moim odczuciu bardzo istotne jest skończenie studiów dziennych, tym bardziej w tamtym systemie, gdzie trwało to cztery lata. Wcześniej skończyłem jeszcze w Gdańsku-Oliwie dwuletnie studium nauczycielskie wychowania fizycznego i biologii. Czyli mogę powiedzieć, że studiowałem sześć lat. Cztery lata na zacnej uczelni AWF Wrocław, wtedy jeszcze Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego. Miałem to szczęście, że właśnie tam trafiłem, bo było dużo lwowiaków. Tamtejszych profesorów z anatomii, biomechaniki, fizjologii, a nawet antropologii czy higieny. Wielu ambitnych absolwentów tamtej uczelni czy nawet uczelni z Leningradu i Moskwy. To była jakby eksplozja nauki i praktyki – oczywiście w tamtych czasach… Mam ten fundament, który później – mając już ogromne szansę, pracując w klubach pierwszej ligi, wyjeżdżając za granicę – mogłem konfrontować, przywozić, czytać, rozmawiać.

To czego pan się nauczył na studiach, jakoś się pokrywało z tym, co później zaczął pan robić z doktorem Wielkoszyńskim? Czy była to tylko podstawa, pozwalająca to wszystko dalej zrozumieć?
W tamtych latach zwracano szczególną uwagę na przygotowanie kondycyjne. To były biegi, które zaczerpnięto z lekkoatletyki, z przygotowania długodystansowców. Nie wiem, czy chodziło o to, że mecz ma 90 minut i trzeba biegać tam i z powrotem. Ale później, obserwując to wszystko, co się dzieje, okazało się, że w latach 50., ci faceci nie biegali, ale truchtali po boisku. A w 1974 roku określono grę naszej kadry jako futbol totalny, który wcześniej dostrzeżono gdzieś tam u Holendrów. No i okazało się, że to Polacy tak grają, tylko wtedy mieliśmy do tego wykonawców. Wtedy był wysyp talentów drużyny Kazimierza Górskiego, ale też muszę przyznać, że było również co najmniej kilkudziesięciu piłkarzy w klubach, na poziomie zmierzającym do Europy.

Z czego wynikał tamten sukces?
Talent piłkarzy, absolutnie. Nasze kluby grały wtedy w europejskich pucharach. Pracowałem w Wiśle i jeśli ona w tamtym czasie wyeliminowała z Pucharu Europy Celtic Glasgow, który trzy lata wcześniej zdobył ten puchar, to ci chłopcy musieli coś grać. Jeżeli kilka polskich klubów również nabierało doświadczenia w konfrontacji z drużynami europejskimi, to później w reprezentacji, to procentowało. Sprowadzano również trenerów z zagranicy. Może nie z dalekiej, bo ze Związku Radzieckiego, z Czechosłowacji, z Węgier. Jak gdyby rozpoczęła się nowa epoka dla naszego piłkarstwa. Nasi trenerzy, wielkie nazwiska z tamtych czasów, w zasadzie mało, kto z nich był po studiach. To raczej byli piłkarze, którzy zostawali trenerami niby po rocznym czy dwuletnim kursie, ale to się pewnie odbywało w dwutygodniowych zjazdach trzy razy w roku. Natomiast w latach 70. wiele klubów wyprodukowało trenerów po specjalizacji i przygotowanych od strony teoretycznej, ale z podbudową fizjologii i anatomii. Czyli po prostu znali człowieka od tej strony, od której poprzednicy nie zwracali na niego uwagi. Nie było takich tradycji czy możliwości i liczyło się tylko to, czy ktoś umie grać w piłkę. Jeśli chodzi o przygotowanie, mikrocykle, mezocykle i zrobienie z tego całego programu, to trochę trwało i moje pokolenie pociągnęło to po tych trenerach, którzy byli praktykami, ale okazało się, że doceniali także tych, co zabrali się za tą robotę szkoleniową, trenerską, po przygotowaniach na AWF-ie.

Można powiedzieć, że to była jeszcze lwowska szkoła?
Nie tyle ta moja była lwowska, co właśnie oni byli z lwowskiej. Tam było wielu byłych piłkarzy klubów ze Lwowa, ale też z Legii Warszawa i Wisły Kraków. Natomiast moje pokolenie było tamtymi nazwiskami zachłyśnięte. Bo jak ktoś był takim piłkarzem, to wtedy się to absolutnie utożsamiało z tym, że jest też bardzo dobrym trenerem. A nie było konkurencji i byli tylko tacy właśnie trenerzy… Od strony boiskowej mówiło się o szkole krakowskiej, szkole poznańskiej. Sposób, w jaki przygotowywali tych zawodników od trampkarzy, to jak te drużyny potem grały, konfrontowało się z Europą. Pojawiły się pierwsze publikacje na ten temat doktora Talagi. Pokazały się książki, które mówiły o stylach gry. Jak to się robi we Włoszech, w Szwajcarii, w Anglii. To wszystko było otwarte. Można było nie tylko popatrzeć, ale i przetrawić czytając. Każdy wnioski sobie wyciągał sam i myślał, jak zrobić to po polsku. Z pewnością było wtedy błędem wracanie do wspaniałej gry Brazylii i robienie z treningu takiej „metody”, że jak będziemy tak trenować, to będziemy grali jak Brazylijczycy. Nie mieliśmy pojęcia, jak to trenować, ale trenerzy coś tam kombinowali. Różne ćwiczenia z piłką, przygotowanie indywidualne, żonglerki, uderzenia wieloma częściami stopy. Po latach mogę powiedzieć, że nie wiem, czy to błąd, że się uczy kopania od dziecka wieloma częściami stopy, bo bardzo ważne, żeby uderzać którąś tam częścią, ale uderzać doskonale. Mówię to po latach, ale kiedyś uczono tego dzieci w różny sposób, przychodzących do trampkarzy.

Na przykład będąc w Argentynie, widziałem jak to zrobiono w River Plate. Zjeżdżało kilkuset piłkarzy, dziesięć – piętnaście drużyn z ulicy i organizowano turniej. Chłopcy 15-,16-,17-letni, czyli już po przejściach piłkarskich na podwórzu. I z nich wybierano dopiero kandydatów do szkolenia w klubie. Czyli tych naturalnie szkolonych, do których z pewnością i ja bym się zaliczał, jakbym miał dziesięć czy jedenaście lat.

Wtedy było tylko podwórze i gdzieś tam z boku na stadionie trochę trawy. W tej chwili jest to tak rozbudowane, że powstały te różne szkółki piłkarskie. Zainteresowało się tym Ministerstwo Edukacji Narodowej. Włożono w to kupę pieniędzy. No i hieny z tego skorzystały. Od razu wielcy polscy menedżerowie się rzucili i tych chłopaczków wywożą za granicę. A po Polsce handlują. Czyli gdzieś jest błąd. Ale teraz, gdy tak pomyśleć o takim naturalnym szkoleniu na podwórkach i placach, to wszystko jest zabudowane. Wszędzie są już tylko blokowiska. Nie ma nawet stu metrów kwadratowych, żeby pokopać tam piłkę. A jak chłopaki już zaczną grać, to już pełno starych babek przez okno ryczy, że przeklinają albo komuś szybę wybili.

Kiedyś piłka na Śląsku była wielka właśnie dzięki tym młodym, którzy wychowali się przy blokach czy familokach na podwórkach. A teraz jest to piękne – tysiąc orlików. Hasło jest hasłem, ale pytanie kto będzie płacił, żeby te boiska utrzymać. Opłacać instruktorów, trenerów, dokarmiać te dzieci, które tam przychodzą i tak dalej. Brałem udział w sporządzaniu różnych raportów jak to ma być zrobione i ciągle się zastanawiałem, że owszem, można te raporty robić i to będzie pięknie napisane i oprawione, ale życie pokaże, że to jest nie takie proste.

Image and video hosting by TinyPic

Dziwi się pan, że ci młodzi wyjeżdżają za granicę i ulegają tym menedżerom skoro tutaj nie mają gdzie się rozwijać?
Nie chodzi o to, czy ja się dziwię. Jeżeli rodzice są tym zainteresowani, żeby oni wyjeżdżali, to o czym tu mówić? Pan menedżer idzie do rodziny i z nią ustala. W nosie ma trenera, ale podobno są również tacy trenerzy, którzy biorą w tym udział i szybciutko gdzieś tam chłopaków wysyłają. Potem czytam, że ktoś już zapomniał po polsku mówić i kopie piłkę tak, że nagle trzeba brać go do reprezentacji. Prawdopodobnie po to, żeby komuś dupę ratować, bo nie chodzi o jeden mecz czy jedne mistrzostwa. Chodzi o cały system. Jak my nie potrafimy u nas „wyprodukować” piłkarzy, żeby zapełnić pierwszą, drugą ligę, tylko sprowadzamy zza granicy, to jest klęska naszego systemu piłkarskiego.

To my mamy w ogóle jakiś system piłkarski?
Absolutnie tak. Jakbyście się dogrzebali, to naprawdę są tam piękne raporty… Propozycje, jakieś metody. To wszystko jest i to pięknie napisane. Tylko prawdopodobnie jest tak jak z polskim prawem – jest ono doskonałe, tylko jego wykonanie jest, jakie jest.

Mówił pan o tych turniejach w River Plate, ale zdaje się, że pan coś podobnego – oczywiście na mniejszą skalę – organizował w Bełchatowie?
Rzeczywiście. Tylko tam był trochę problem, bo w Łodzi istniała szkoła Mistrzostwa Sportowego i ona przechwytywała najlepszych młodych chłopaków. Bełchatów robił to na zasadzie powiadamiania klubów. Jeździli skauci, wypatrywali juniorów, zapisywali nazwiska. Potem zapraszali ich na mecz czy dwa do siebie i stamtąd wybierano tych, których uważano za najlepszych do szkolenia w klubie. Zapewniając im mieszkanie, stypendium.

Z tego co pamiętam, to też wybieraliście tych zawodników pod kątem wrodzonej wydolności?
Widzę, że pan się chce z koniem kopać. To ja panu zadam pytanie, co to jest wydolność?

Dobra, to nie będziemy się dalej kopać, bo pewnie to, co wiem na ten temat, to i tak w pana oczach jest nic.
To jakim prawem pan pisze o piłce nożnej, o treningu i bierze się pan za trenera, jak pan nie wie co to jest wydolność? Trzeba sobie wziąć książki z tych tematów i się podkształcić. Pan będzie wtedy partnerem do rozmów z piłkarzami, trenerami, a nie tylko strzeli pan pytanie i szuka sensacji. Pan przecież nie jest przedstawicielem „Faktu” czy jakiś tam sukinsynów, którzy po prostu stają się hienami.

Tak na dobrą sprawę, to pan ma w ogóle z kim porozmawiać o piłce? Niewiele jest chyba osób podbudowanych taką wiedzą.
Właśnie, że są, ale ja ich nie szukam. Jeżdżę na kursokonferencje i słucham, o czym tam się mówi. Ostatnio w Warszawie miałem ogromną satysfakcję, ale też się zdziwiłem. Zaproszono trenera przygotowania fizycznego z Borussii Dortmund. Tak siedziałem sobie z boku, słuchałem i myślałem: Boże kochany, przecież ja już to minimum piętnaście lat nie tylko wiem, ale i robię. Jak to możliwe, że zapraszają takiego faceta, a polscy trenerzy patrzą na niego z otwartymi ustami i słuchają. Facet powiedział, że w Borussii się nie pracuje nad tlenówką, czy, jak to pan przed chwilą powiedział, nad wydolnością. I wszyscy tak patrzyli, że ja czekałem, aż zaczną brawo bić. Pomyślałem: no durnie, ale co mnie to obchodzi. Prawda jest taka, że piłkarz musi być na boisku szybki. Jak nie jest szybki to nie gra, bo przeciwnik mu nie pozwala.

Będziemy mieli problem z Lokomotywą Sofia, bo tam wszyscy szybko biegają. Z jednej strony, południowcy, gdzie jedną z cech jest absolutnie szybkość. A do tego dodana na tej szybkości technika – to ich kapitał. Zobaczycie Lokomotywę i pewnie byście od razu chcieli zabierać czterech, pięciu do siebie. Oglądając ich mecz z Macedończykami, to bym z tego Skopje wziął trzech, czterech.

Byliby wzmocnieniem, jakby przyszli do Śląska?
Nie chodzi o to, czy byliby wzmocnieniem. Tylko minąłby tydzień, dwa i byłaby odpowiedź, którego by się zostawiło. Bo zależy od tego, co się chce osiągnąć. Jak mamy tylko zostać w ekstraklasie, to mamy takich zawodników, jakich mamy i kupujemy za takie pieniądze, że te kluby, które chcą rządzić polską piłką, się śmieją. Po spekulacjach dotyczących tych przepisów, że ktoś jest wolny, że kończy się kontrakt i można wcześniej podpisać. Ł»e klub nie weźmie za to ani grosza za zawodnika, ale jak piłkarz tak przechodzi, to żąda za podpisanie umowy grubych pieniędzy. To wszystko jest w pewnym sensie popieprzone i robić w tej chwili drużynę i nie określić, co się chce zrobić, to potem jest tylko bałagan. Ambicje za duże, możliwości niestety nie.

W klubie powinna być strategia. Tak sobie to zawsze wyobrażałem, że powinien być człowiek w klubie pięć, dziesięć, a nawet i dwadzieścia lat, żeby patrzył na to z góry niemal jak Bóg i mówił: – Za pół roku będziemy potrzebować prawego obrońcy. Za rok potrzebujemy dwóch pomocników. I w ten sposób – poprzez szperanie i selekcję, a także wyważanie kosztów – sprowadzać takich zawodników, żeby później sukcesywnie wymieniać w drużynie te ogniwa, a nie robić alarm, bo przegrali kilka meczów i wszystko się wali.

W Śląsku byli święcie przekonani, że mają właśnie taką strategię.
Nie mówiłem tego odnośnie Śląska. To dotyczy każdej polskiej drużyny. Co jeszcze chcecie ode mnie? Jak nic, to sobie idźcie już, bo następnym razem możemy się spotkać za pół roku albo już w ogóle nie. Co jeszcze?

Nie zauważył pan w Śląsku właśnie takiej długofalowej myśli pozyskiwania piłkarzy?
Od miesiąca mam na to wpływ. Ponieważ mam tu zostać przez dwa lata, to nie chciałbym dać po miesiącu do zrozumienia, że cieszę się z tego, co jest dzisiaj. Ale muszę też brać pod uwagę, co będzie za miesiąc, za pół roku. Są pewne ograniczenia kadry zespołu, w praktyce do 22 zawodników, bo trzeba mieć jeszcze młodzieżowców, wychowanków. Dlatego już na obozie przyszła bardzo trudna decyzja rezygnacji z zawodników. Musimy żegnać przez to graczy, którzy są seniorami, mają 26 – 30 lat i nie zmieszczą się w tej grupie.

Image and video hosting by TinyPic

Ma pan już pod względem jakościowym, kompletną kadrę? Czy widzi pan jednak jakieś rezerwy, które już teraz trzeba uzupełnić?
Przez te przepisy jeszcze dwóch, trzech zawodników musi opuścić kadrę zespołu. To jest problem dla klubu, który ma z nimi kontrakty i musi im płacić.

Ale chyba nie jest pan zwolennikiem takich rozwiązań jak w Polonii Warszawa, gdzie właśnie tacy piłkarze biegają po schodach?
My tu o różach, a pan o pokrzywie. Ja mogę jako trener nawet nie wiedzieć, o co chodzi. Co mnie to obchodzi? To nie są metody trenerów. Mogę tylko współczuć trenerowi, który się zgadza, żeby być przy tym obecny. Prawdopodobnie za pieniądze, które ma płacą. No ale życie mnie nauczyło, że za pieniądze ludzie wszystko zrobią. Co jeszcze?

Potrzebuje pan kupić do Śląska jeszcze jakichś zawodników?
Potrzebujemy. Wychowanków już nie mamy szans mieć, bo w ostatnich lata taka robota tu była wykonana. Potrzebujemy młodzieżowców i dlatego, jak w najbliższym okienku będzie jeszcze jakiś transfer, to będzie to zawodnik 19-, 20-letni. Mamy takich na miejscu, ale ich jakość jest taka, że… Jeżeli pan wyczerpuje limit i zgłasza 25 zawodników to oni są do końca rundy. Jeśli w tej grupie jest po kolei, od tyłu, od dwudziestego piątego: Fojut, Kaźmierczak, Łukasz Gikiewicz, Wołczek, Łukasiewicz – to jest pięciu zawodników. Więc zostaje dwudziestu, a jak pan wpisze tych pięciu na listę, to blokuje pan miejsce innym. Jeśli pan ich nie wpisze, to może kogoś na to miejsce wprowadzić. A oni potem wyzdrowieją, wyleczą kontuzję i co? Jest problem, a pan chce żebym ja powiedział jak to zrobić. Ale ja nie wiem.

W Młodej Ekstraklasie we Wrocławiu nie widzi pan żadnych kandydatów?
Nie widzę, bo… odpowiadam za wyniki. A ci, którzy sprowadzali tych zawodników, mają inne zdanie. Całe ich szczęście, że nie odpowiadają za wyniki.

Jest aż tak źle?
Nie wiem. Trzeba czekać, a ja nie mam czasu. Odpowiadam po kilku dniach za następny wynik, a oni mogą czekać pół roku, rok – nie wiem.

Ale włączył pan do kadry choćby tego Alexandre.
Bo musiałem włączyć. Bo nie mam kogo. Gdybym miał lepszych, to bym go nie włączył, ale za lepszych trzeba zapłacić. Mam całą stertę płytek, faksów, CV zawodników, których menedżerowie proponują. Komórkę miałem gorącą jak ciągle wydzwaniano, żeby brać ich zawodników.

Kto jak kto, ale pan jest pewnie bardzo otwarty na takie telefony…
Proszę nie zapominać, że to są zawodnicy, za których trzeba zapłacić. Trzeba zapłacić menedżerowi, za kontrakt trzeba zapłacić. A jeszcze jak zadzwoni jakiś sukinsyn i liczy na to, że będę z nim współpracował, to się sprawa kończy.

To potrzebuje pan jeszcze jakiegoś zawodnika czy nie?
Zawsze trzeba mówić, że przydałby się lepszy. Ale nic nie jest skończone, bo nas czeka teraz chyba osiemnaście meczów ligowych. Nie wiem, ile przeniosą z wiosny. W zależności od pogody, mogą przenieść nawet trzy, żeby się potem spokojnie przygotowywać do Euro. Do tego dodać te dwa mecze, które mamy z Lokomotywą. Jak nie odpadniemy, to będą kolejne dwa. Wejdziemy do grupy – daj Bóg – to kolejne sześć meczów. I macie najlepszy dowód, jakich zawodników potrzebuje Śląsk, gdyby sportowo chciał mieć aż takie ambicje. Natomiast co z tego, że ja już w grudniu zeszłego roku mówiłem głośno, żeby już wtedy zacząć takie transfery, aby nie mieć problemów w lipcu. Jest jak jest i zdaję sobie sprawę, że dzięki tym chłopakom mamy wicemistrzostwo. Zdaję sobie sprawę, że po dwóch meczach z Dundee jesteśmy w następnej rundzie, ale Bułgarzy mogą nas zatrzymać. To jest piłkarsko dobra drużyna, która może nam podyktować bardzo trudne warunki. Tym bardziej, że teraz co trzy dni gramy taki mecz. Nie mamy aż tak wybitnych zawodników, żeby sobie pograli, odpoczywali, pograli, odpoczywali. Trzeba pamiętać, że to są przygotowania, bo wiele drużyn w czasie, kiedy graliśmy ze Szkotami, bawiło się jeszcze na sparingach.

Kreśli pan pesymistyczny obraz. Zaskakująco pesymistyczny.
Następne pytanie.

Czy…
Proszę nie komentować tego, co ja powiedziałem. Od razu mi pan tutaj pesymizm zarzuca. Chodzę po ziemi i chyba też zdajecie sobie sprawę z tego, że jedno kopnięcie w Dundee zadecydowało o tym, że gramy dalej. Nie mogę teraz nagadać głupstw, żeby mi pan skomentował, że jestem wybitnie optymistycznie nastawiony do wszystkiego. Inaczej rozmawiam z zawodnikami, inaczej z wami. Wiem doskonale, że to co piszecie, czytają tysiące ludzi i nie można im odbierać wiary w to, że będzie się walczyło w każdym meczu o punkty.

Co pan pomyślał w Dundee po tych kilku minutach, kiedy przegrywaliście już 2:0?
Odwróciłem się, bo akurat nie byłem przy linii. Wracałem do ławki, popatrzyłem na wszystkich i pomyślałem: – Mówiłem wcześniej, żeby zapomnieć, co było we Wrocławiu, ponieważ będą się działy rzeczy takie, o których będą długo pamiętać… I pomyślałem, czy oni sobie zdają z tego sprawę, co się przez te pięć minut stało. I jaka jest skala trudności, żeby się to wszystko nie rozleciało. Nie rozleciało. Bo drużyna, która jest aż takim wiatrem pędzona pod naszą bramkę i takim optymizmem i w pięć minut ma awans do następnej rundy – a zostało jeszcze czasu – będzie tylko czekała, żeby nas karcić. Mogło to przypominać boksera, który dwa razy był na deskach i za bardzo nie wie, co się dzieje i co przeciwnik będzie z nim wyprawiał. Uważam, że mamy lepszych piłkarzy niż Dundee. Nie mam na myśli strony fizycznej, gdzie kilku byków po szkocku tam walczyło. Mam na myśli to, co się działo z piłką. Technika, wymienność podań, stwarzanie sytuacji, ostatnie dogranie. Widziałem w tym dużą nadzieję, ale nie ukrywam, że także w stałych fragmentach gry, mimo że nie miałem Kazka czy Fojuta. Cieszę się, że eksplodował Rok Elsner, bo to jest bardzo porządny chłopak i robi szybko postępy. A zaczynał kiepsko. Znamy jego minusy i problemy, ale udaje nam się go przygotowywać tak, że naprawdę często eksploduje choćby fajnym zagraniem lub bramką. Idę już, trzymajcie się.

Rozmawiali TOMASZ ĆWIÄ„KAŁA i TOMASZ KWAŚNIAK

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...